WYMYŚLIŁEM KRAINĘ
(...)
Dla mnie cerata stanowiła główną dekorację dzieciństwa. Była to najzwyklejsza cerata, dość gruba, o tłustym połysku, o zapachu siarki i gumy mieszającym się z zapachami kuchni.
Na niej jadłem, rysowałem, marzyłem, czasami spałem. Zdobił ją motyw, który sam nie wiem, czy przedstawiał kwiaty, chmury czy liście, a może wszystko to naraz. Babka i matka przygotowywały na niej posiłki, kroiły warzywa i kawałki mięsa, obierały marchew, kartofle, rzepę, topinambury. Dziadek Julian z kawałków tytoniu, suchej naci marchewki i liści eukaliptusa przygotowywał mieszankę, którą potem palił. Po południu, kiedy teściowie udawali się na drzemkę, moja matka Rozalba udzielała mi lekcji.
Otwierała książkę i czytała różne historie, potem wychodziliśmy na spacer aż do mostu i patrzyliśmy na rzekę. W zimie noc zapadała szybko. Pomimo wełnianych czapek i kożuchów drżeliśmy z zimna. Matka stawała na chwilę, zwrócona ku południowi, jakby na kogoś czekała. Ciągnąłem ją za rękę, żeby wrócić do domu. Mijaliśmy czasami dzieci ze wsi i ubrane na czarno kobiety. Matka zamieniała z nimi kilka słów. Wieczorami, chcąc zarobić trochę pieniędzy, szyła na owej ceracie.
To chyba na tej ceracie wymyśliłem sobie krainę. Mieliśmy grubą czerwoną książkę, którą matka mi czytała, książkę o Grecji i jej wyspach. Nie wiedziałem, czym jest Grecja. To było słowo. Na dworze, w zimnym wąwozie doliny, na placu kościelnym, w sklepach, gdzie matka i babka kupowały mleko i ziemniaki, nie było słów. Jedynie dźwięk dzwonów, stukot drewniaków na bruku, krzyki.
Ale z czerwonej książki wychodziły słowa, nazwy. Chaos, Eros, Gaja i jej dzieci, Pontos, Okeanos i Uranos, roz gwieżdżone niebo. Słuchałem ich, nie rozumiejąc.