To wielka powieść. Nie dlatego, że ma bez mała tysiąc stron. Ale dlatego, że słusznie porównano ją z „Wojną i pokojem” Tołstoja. Mowa o wielkiej epopei stalingradzkiej Wasilija Grossmana „Życie i los”. Powieść zaczyna się latem 1942 r., gdy Wehrmacht prze ku Wołdze, a Stalin drakońskimi metodami szykuje się do decydującej rozgrywki. Powieść jest przemyślnie skonstruowanym splotem losów około setki ludzi z obu stron frontu – Rosjan i Niemców. Żydów i Ukraińców. Żołnierzy frontowych i jeńców wojennych. Tych niezłomnych, którzy zostaną zgładzeni, i tych gotowych do kolaboracji – jak własowcy. Matek drżących o swych synów na froncie. A także autentycznych postaci – jak Hitler i Stalin – posyłających na śmierć setki tysięcy żołnierzy, czy Adolf Eichmann posilający się salami i czerwonym winem po inspekcji komór gazowych.
Osią powieści są dzieje żydowskiej rodziny radzieckiego fizyka jądrowego Sturma. Latem 1942 r. dociera do niego przez linię frontu list od matki z getta na Ukrainie: „Twoja odpowiedź do mnie nie dotrze, bo już nie będę żyła...”. Jego własny syn z pierwszego małżeństwa niebawem zostanie ranny na przedpolu Stalingradu. Matka rzuci wszystko, by dotrzeć do lazaretu, ale zdąży już tylko wybłagać w miarę godny pogrzeb syna. Sam Sturm wpadnie niebawem w tryby NKWD i publicznie wyprze się teorii względności jako nazbyt „talmudycznej”. Wielu pisarzy napisało powieści o bitwie stalingradzkiej: Plivier, Niekrasow, Konsalik. Żadna jednak precyzją opisu i rozmachem nie umywa się do dzieła Grossmana. Są tu znakomite reporterskie epizody, jak choćby pożar Wołgi po wysadzeniu przez Niemców zbiorników albo przybycie młodziutkiej radiotelegrafistki z mieszczańskiego domu do oddziału w otoczonym przez Niemców domu.