Pierwszą książkę „V.” wydał Pynchon w 1963 r., drugą (ale króciutką) „49 idzie pod młotek” trzy lata później. Na trzecią powieść „Tęcza grawitacji” czekać trzeba było sześć lat. Na czwartą „Vineland” siedemnaście. Na piątą „Mason i Dixon” siedem. Potem dziewięć. Aż tu nagle, zaledwie trzy lata po „Against the Day”, mgnienie oka w pynchonowskiej skali czasowej, mamy „Inherent Vice”.
Wydawca zapowiadał „Inherent Vice” jako typową dla pisarza kryminalną igraszkę w psychodelicznym stylu noir, historię prowadzącego dochodzenie w sprawie kochanka swojej byłej dziewczyny prywatnego detektywa Larry’ego (Doca) Sportello, który całkiem znośnej lekkości bytu doświadcza za sprawą substancji pochodzenia roślinnego i nie tylko. Jest on świadkiem końca ery wolnej miłości i początku ery skierowanej w kontrkulturę paranoi, wkradającej się do Los Angeles pod osłoną nadciągającej znad oceanu mgły.
Skazani na zagładę
Fabuła spełnia obietnicę zapowiedzi. Jest też zaskakująco prosta – jak na Pynchona. Czarująco zepsuty, nonszalancko lekceważący normy mody i obyczajów Sportello, prenumerator jednego tylko czasopisma fachowego „Nagie nastoletnie nimfetki”, mimo tych pozorów wydaje się kontynuatorem tradycji wyznaczonej przez bohaterów powieści Dashiella Hammetta, Raymonda Chandlera czy filmów Johna Hustona i Howarda Hawksa.
Dodajmy, że jednym z ostatnich kontynuatorów, bo „Inherent Vice” opowiada o kresie czasu detektywów z epickim potencjałem. „Są (oni) skazani na zagładę, człowieku, to widać od lat, w filmach, w telewizji”, mówi Sportello. W zapomnienie odchodzi też dobra, stara, namacalna Ameryka tradycyjnych wartości. Już tylko gangsterzy, członkowie mafijnej organizacji Złoty Kieł, jeżdżą klasycznymi autami z Detroit. Jak też powiada jeden z bohaterów: „Wszystko skończyło się w ‘65, i nigdy nie będzie już takie samo. Półdolarówka miała 90 proc. srebra, w ‘65 już tylko 40, a w tym roku nie ma w niej już w ogóle srebra. Miedź, nikiel, co będzie następne – folia aluminiowa, rozumiecie?”. Rozumiecie?
Jest też „Inherent Vice” obrazem kresu ery miłości, fiaska rewolucji, kroniką pierwszych życiorysów złamanych przez narkotyki. Ponoć nieprzypadkowo powieść Pynchona ukazała się w 40 rocznicę wydarzeń z 9 sierpnia 1969 r., kiedy to kilku ćpunów, członków pseudohipisowskiej sekty zwanej Rodziną, weszło do willi przy Cielo Drive i zamordowało cztery przebywające w niej osoby (a w zasadzie pięć), a wśród nich Sharon Tate, żonę Romana Polańskiego w ósmym miesiącu ciąży. Rewolucja obyczajowa wkrótce wyhamuje: lata 70. okażą się, jak pisze Robert Wuthrow w „American Mythos”, wiekiem narcyzmu, lata 80. – dekadą chciwości, dwa kolejne dziesięciolecia – czasem ostentacyjnego zbytku.
Czy pożegnanie z tajemnicą to autoironiczny komentarz Pynchona do własnych natręctw, którym dawał upust przez ostatnich kilkadziesiąt lat? Kapitulacja wobec nieprzejrzystej materii świata? I czy źródłem nostalgii jest wspomnienie okresu, który autor spędził w Manhattan Beach (do złudzenia przypominającej fikcyjną Gordita Beach, miejsce akcji „Inherent Vice”), w nadgryzionym zębem czasu domu, pokrytym „całymi pokoleniami farby, w różnych kolorach plażowych ręczników, skorodowanymi przez sól i petrochemiczne mgły” („Vineland”), gdzie, podobno, napisał dwie swoje powieści? Czy może to tylko tematy, pod którymi leży prawdziwy Temat?
Tajemnica wielkiego fiaska
Na wpół realne, bo odbite niezliczoną liczbę razy w zwierciadle popkultury, Los Angeles znajduje w osobie Thomasa Pynchona godnego siebie badacza. Pisarz pokonuje fatum wiszące nad większością wybitnych poprzedników, którzy począwszy od lat 20. ubiegłego wieku przybywali do Miasta Aniołów, ale niczego wartościowego nie zdołali o nim napisać.
Uciekinierzy z przedwojennej, zagrożonej nazizmem Europy, choćby połowa literackiego światka republiki weimarskiej (Alfred Döblin, Heinrich i Thomas Mann, Bertolt Brecht i inni, opisani pięknie w wydanej niedawno książce „Weimar on the Pacific” Ehrharda Bahra), czy gnębieni kryzysem amerykańscy pisarze ciągnący do światełka Hollywood (John Dos Passos, William Faulkner, Francis Scott Fitzgerald, Aldous Huxley) – niemal wszyscy oni szczerze nienawidzili Los Angeles. Nieprzypadkowo Nathanael West opisywał miasto jako wysypisko snów, a Truman Capote jako zapowiedź zagłady. Satyryk Henry Louis Mencken zanotował w liście do Fitzgeralda, że jeśli Los Angeles nie jest prawdziwym odbytem cywilizacji, to on zupełnie nie zna się na anatomii.
A Pynchon? Pynchon widzi więcej. Pozornie frywolna „Inherent Vice” okazuje się jedną z najbardziej posępnych jego powieści. Sowizdrzał Sportello, z natury wykonywanego zawodu balansujący na granicy światła i cienia, przemierza Los Angeles, zbierając dowody nie tyle w zleconej mu sprawie, co w sprawie tajemnicy wielkiego fiaska – upadku wielkiego i małych marzeń.
Sama Ameryka uważana była przez pierwszych osadników za miejsce, gdzie – jak pisał badacz literatury amerykańskiej R.W.B. Lewis – świat może wystartować od nowa, gdzie gatunek ludzki dostaje od Boga drugą szansę. Obdarzone wspaniałym klimatem Los Angeles było tego przekonania najdobitniejszym przedmiotem. Oferowało – jak w „Landscape of Desire” pisze William McClung – „ogromny, czysty blejtram, na którym można było budować różne warianty przyszłości”.
Tu miały się spełnić utopijne sny o pokojowym współistnieniu człowieka, wytworów jego rąk i umysłu oraz przyrody. Miały, ale z powodu tytułowej inherent vice, inherentnego defektu, wady wrodzonej – nigdy się nie spełnią, ponieważ jest tak, jakby „południową Kalifornią władało jakieś nikczemne, poślednie bóstwo, które od czasu do czasu budzi się ze swojego snu i wyzwala ciemne moce, które tutaj zawsze czają się w mroku”, mówi pozostający ze Sportello w symbiotyczno-toksycznym związku policyjny detektyw Bigfoot Bjornsen, maniakalny miłośnik mrożonych bananów w czekoladzie.
Za jakie grzechy?
Czy to ten złośliwy demon uruchamiał żywioły uśpione w ścierających się ze sobą płytach tektonicznych, podczas trzęsień ziemi doszczętnie pustosząc Los Angeles? Budził żądze namiętności, tak chętnie filmowane przez Hollywood? Regularnie wzniecał zamieszki etniczne? Czyżby to on wreszcie podsycał chciwość, pospolitą cechę tamtejszych producentów, przedsiębiorców i władz miasta, wszystkich na smyczy rosnących w siłę organizacji mafijnych?
Za jakie grzechy tak znęcał się nad Los Angeles? Za ten największy – pierworodny, z początku XX w., gdy rozrastające się miasto zadało przyrodzie jeden z największych ciosów w historii USA? 300-kilometrowy akwedukt, dostarczający wodę położonej na skraju pustyni utopijnej metropolii, osuszył do cna zieloną Owens Valley, pozbawił źródła utrzymania tysiące farmerów (to m.in. właśnie o wojnach o wodę opowiadał Polański w „Chinatown”) i doprowadził do gigantycznej katastrofy ekologicznej.
A Los Angeles rosło. Skuszeni roztaczaną przez żądnych zysku deweloperów („Godzilla wygląda przy nich na obrońcę środowiska naturalnego”, mówi ktoś u Pynchona) wizją zielonej Arkadii Amerykanie milionami przybywali nad Pacyfik, by dać się złapać w pułapkę jednakowych ulic, osiedli tekturowych domków, dziesięciopasmowych autostrad, kredytów i życia spod jednej matrycy. Rewolucja końca lat 60., której schyłek w „Inherent Vice” opisuje Pynchon, nie przyniesie odmiany. Okaże się, że Los Angeles, a z nim całe USA, to nie jest kraj dla zwykłych (to znaczy niezażywających) ludzi.
I tylko niezwykli bohaterowie Pynchona, dzięki trawce i LSD pozostający w stałym kontakcie ze sferą astralną, w snach przeszukują niedostępne w innych okolicznościach rejestry pamięci i przypominają sobie, że w pradawnej przeszłości Kalifornia zasiedlona została przez uciekinierów z tonącej Lemurii, Atlantydy Pacyfiku (hipotetycznego lądu, który do chwili odkrycia zjawisk zachodzących w skorupie ziemskiej służył niektórym uczonym jako podpórka m.in. w rozważaniach o ewolucji gatunku ludzkiego). Trzecim okiem widzą, jak ci osiedlający się na Zachodnim Wybrzeżu święci uczynili z Los Angeles gigantyczną arkę swej ginącej, wspaniałej, zapomnianej cywilizacji. Kalifornijczycy, domniemani potomkowie mitycznych Lemurczyków, są jednak bezsilni. Drogi powrotnej na Lemurię nie potrafią odnaleźć.
***
Kwestia P.
Dr Paweł Frelik prowadzi kursy z literatury amerykańskiej, science fiction i kultury niepopularnej na UMCS w Lublinie. Pynchonista. Pytamy go o to, czy...
...Pynchon istnieje?
Chyba tak. Przecież wystąpił w torbie na głowie w jednym z odcinków „Simpsonów". A poważnie, istnieje, chociaż dokumentacja dotycząca jego życia jest zadziwiająco skąpa, a część zaginęła w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Pamiętał go za to Vladimir Nabokov - Pynchon podobno siedział z tyłu sali na jego zajęciach i zadawał zaczepne pytania.
Czy Pynchon aby na pewno jest człowiekiem, a nie automatem kompilującym kilka niezmiennych wątków (ukryte prawidłowości, spiski, entropia)?
Biorąc pod uwagę poprzednie pytanie - jest człowiekiem. Co więcej, powtarzalność pewnych motywów jeszcze bardziej podkreśla jego człowieczeństwo. Dla Pynchona pisanie to sposób wyrażania swojej wizji Stanów Zjednoczonych i świata.
Czy Pynchon jest pojedynczą osobą, czy może tajną grupą anonimowych autorów?
Były takie teorie, ale zostały rozmontowane - tak samo jak przypuszczenia, że jest alter ego Salingera.
Czy Pynchon jest komunistą?
A kto to jest komunista?
Czy Pynchon jest hipisem?
Zdecydowanie tak - nie ze względu na życiorys, a przekonania, jakie prezentuje w powieściach. Głęboki sceptycyzm wobec instytucji, świadomość ułomności ludzi z jednoczesną sympatią dla większości z nich, oldskulowy amerykański indywidualizm - to koncepcje ważne dla lat 60. i hipisowskiej kontrkultury.
Jak Pynchon zdołał przez ponad 40 lat utrzymać anonimowość?
Jak to się mówi dzisiaj - brak parcia na szkło i odmowa medialności - tyle że konsekwentnie utrzymane od samego początku. Z drugiej strony, jego tajemniczość jest tyleż legendarna, co przesadzona. Pynchon ma przyjaciół, którzy wiedzą, gdzie mieszka, do którego chodzi kina, do której restauracji, a w przeszłości zbierał materiały do książek w kilku bibliotekach w USA i Wielkiej Brytanii.
Gdzie mieszka Pynchon?
W Nowym Jorku - tam mieszka jego żona, która od jakiegoś czasu jest jego agentką literacką, a w separacji ponoć nie są.
Czego słucha Pynchon?
Na pewno Spike'a Jonesa i zespołu LOTION - jest autorem komentarzy (liner notes), które znalazły się na ich albumach. Jest też ponoć fanem Roky'ego Ericksona.
Co czyta Pynchon?
Na pewno przeczytał debiutancką powieść Steve'a Ericksona „Dni pomiędzy stacjami", na której okładkę napisał potem entuzjastyczny blurb.
Czy Pynchon nosi wąsy?
Jeśli wierzyć niewyraźnym i nie do końca zweryfikowanym zdjęciom CNN z końca lat 90. - tak.
***
WIĘCEJ O PYNCHONIE:
Całkowanie czasu - Za oceanem ukazała się pierwsza od 10 lat powieść Thomasa Pynchona, którego jedni uważają za najwybitniejszego żyjącego pisarza Ameryki, inni - za humbug, algorytm komputerowy, a w najlepszym razie - literackiego hochsztaplera. Tak czy owak "Against the Day" godna jest najwyższej uwagi.
Znani z tego, że nie są znani - W dzisiejszych czasach, by sprzedać płytę, książkę, obraz, film, trzeba też często sprzedać siebie. A jednak trafiają się artyści, którzy odnieśli sukces, choć nic o nich nie wiemy.