Arkadia z wadą wrodzoną
Recenzja książki: Thomas Pynchon, "Inherent Vice"
Pierwszą książkę „V.” wydał Pynchon w 1963 r., drugą (ale króciutką) „49 idzie pod młotek” trzy lata później. Na trzecią powieść „Tęcza grawitacji” czekać trzeba było sześć lat. Na czwartą „Vineland” siedemnaście. Na piątą „Mason i Dixon” siedem. Potem dziewięć. Aż tu nagle, zaledwie trzy lata po „Against the Day”, mgnienie oka w pynchonowskiej skali czasowej, mamy „Inherent Vice”.
Wydawca zapowiadał „Inherent Vice” jako typową dla pisarza kryminalną igraszkę w psychodelicznym stylu noir, historię prowadzącego dochodzenie w sprawie kochanka swojej byłej dziewczyny prywatnego detektywa Larry’ego (Doca) Sportello, który całkiem znośnej lekkości bytu doświadcza za sprawą substancji pochodzenia roślinnego i nie tylko. Jest on świadkiem końca ery wolnej miłości i początku ery skierowanej w kontrkulturę paranoi, wkradającej się do Los Angeles pod osłoną nadciągającej znad oceanu mgły.
Skazani na zagładę
Fabuła spełnia obietnicę zapowiedzi. Jest też zaskakująco prosta – jak na Pynchona. Czarująco zepsuty, nonszalancko lekceważący normy mody i obyczajów Sportello, prenumerator jednego tylko czasopisma fachowego „Nagie nastoletnie nimfetki”, mimo tych pozorów wydaje się kontynuatorem tradycji wyznaczonej przez bohaterów powieści Dashiella Hammetta, Raymonda Chandlera czy filmów Johna Hustona i Howarda Hawksa.
Dodajmy, że jednym z ostatnich kontynuatorów, bo „Inherent Vice” opowiada o kresie czasu detektywów z epickim potencjałem. „Są (oni) skazani na zagładę, człowieku, to widać od lat, w filmach, w telewizji”, mówi Sportello.