Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Fragmenty książek

Fragment książki „Langosz w jurcie”

Wydawnictwo Czarne / mat. pr.
Manewr ów powtórzył, gdy oszustwo wyszło na jaw, ponieważ miał w posiadaniu sporą kolekcję czaszek, które z pasją poddawał pseudonaukowym oględzinom.

Wyjechaliśmy z Fertőrákosu, nie oglądając nawet tamtejszego pałacu biskupiego ani – co za karygodne zaniechanie – słynnych kamieniołomów o niepowtarzalnej rzeźbie terenu, przypominających wielkie bunkry z II wojny światowej, jakąś Linię Maginota albo Zygfryda czy też Wilczy Szaniec. W owych kamieniołomach, w jaskini znajduje się nawet sala koncertowa, w której grywają Liszta i Wagnera, zresztą sam Liszt zmarł przecież w Wagnerowskiej stolicy, w Bayreuth. Trzeba umieć znaleźć sobie dobre miejsce do pożegnania się ze światem. Przypomniawszy sobie Liszta i Bayreuth, zabawiłem się w grę: gdzie chciałbym umrzeć, w jakim miejscu – czy naznaczonym historycznie, czy niewymownie pięknym, czy dobrze znanym, czy też może obcym, i wyszło mi na to, że chyba nigdzie. Wagner niewątpliwie pasuje do tego miejsca, Cwał Walkirii musi w tych kamieniołomach rozbrzmiewać fenomenalnie, może nawet lepiej niż w Czasie Apokalipsy, w ogóle cały Pierścień Nibelunga jakoś wybitnie się rymuje z miejscem wyglądającym jak wojenne umocnienia – czy Hitler w swoim berlińskim bunkrze, zanim łyknął truciznę i strzelił sobie w psychopatyczny łeb, słuchał Wagnera?

Ale nie było czasu na kamieniołomy, spieszyliśmy się do Kismarton, a jadąc, słuchaliśmy bardzo głośno oratorium Haydna Stworzenie świata. Jeśli o mnie chodzi, to z największą przyjemnością zwłaszcza początku, a więc Opisania chaosu, ponieważ chaos zawsze jest ciekawszy niż porządek, także każde opisanie chaosu bardziej jest pociągające niż opisanie porządku, porządek jest nudny i groźny. Zatem puszczałem Opisanie chaosu, raz podkręcając głośność, a raz ściszając, a po nim monstrualny muzycznie, przepełniony gigantomanią Chór i trio („Wielka praca jest skończona / Stwórca spogląda na swe dzieło”) oraz duet Adama i Ewy z chórem („Niebo i Ziemia, Panie Boże nasz / pełne są dobroci / Świat tak ogromny jest, tak wspaniały, pracy pełen”), a wszystko to w wykonaniu chóru imienia Monteverdiego z orkiestrą grającą, ma się rozumieć, na instrumentach z epoki pod batutą Johna Eliota Gardinera. Doprawdy czułem się jak pierwszoligowy snob, który zachwyca się na pokaz, nie pojmując w pełni dzieła, którego słuchaniu się oddaje i którego nie potrafi tak naprawdę opisać, lecz ekscytował mnie ten totalitarny sznyt dzieła Haydna; te anielskie głosy mogłyby równie dobrze przejść nagle w masowy śpiew na parteitagu, niczym śliczna piosenka Tomorrow Belongs to Me z Kabaretu Boba Fosse’a. Słuchałem tej patetycznej formy muzycznej, do której po prawdzie nie czułem nigdy wielkiej mięty, ale pianistyka nie nadaje się do samochodu, jest usypiająca, refleksyjna i zbyt odklejająca od rzeczywistości. Nawet Totentanz Liszta nie wchodzi w grę, choć brzmi dla mnie jak daleka zapowiedź muzyki industrialnej, jakby Liszt przewidział koszmar XX wieku wraz z przemysłowym zadawaniem śmierci i monstrualną machiną wojenną, która przetoczyła się przez Europę dwa razy, jakby w istocie grał do tańca szkieletom zabitych, przygrywał marsza wojskom idącym na rzeź. W sumie ciężko znoszę Totentanz, wolę Liszta klasycznie romantycznego, jak w Rapsodiach węgierskich, może właśnie dlatego że właściwie nie wydają mi się węgierskie, raczej kosmopolityczne, europejskie, ponadnarodowe, momentami jakieś kankanowo-kabaretowe, frywolne, wręcz frymuśne, przeznaczone do radosnego podrygiwania, pozbawione pusztańskiej lub choćby budapeszteńskiej melancholii, nawet w momentach minorowych. Zadziwiająco bardziej węgierska jest Legenda o Świętym Stanisławie wraz z Salve Polonia, w której pobrzmiewa coś jakby Mazurek Dąbrowskiego, choć prawdę mówiąc, ja tam czystą węgierszczyznę, a nie polszczyznę słyszę. Dziękuję przy tym nie wiadomo komu za swoją zupełną indolencję w kwestii muzyki romantycznej, pozwalającą mi jej słuchać zupełnie nieortodoksyjnie, amatorsko, niekompetentnie i bluźnierczo.

Droga z Fertőd do Kismarton przez Fertőrákos wyglądała jak makieta z austriackiego sklepu dla modelarzy: wszystko było czyste, schludne i porządne, trawniki precyzyjnie przycięte, klomby dokładnie wymodelowane, krzewy winne na łagodnych wzniesieniach rosły w wojskowym szyku, wielkie bele siana skrupulatnie opakowane w niebieskie plastikowe kondomy leżały w symetrycznym porządku, każdy oddalony od drugiego dokładnie o tyle samo, ile drugi od trzeciego. Jedyną pociechę dało się znaleźć w tym, że droga była wyboista i miejscami dziurawa. Przez ową drogę prawie co chwila przebiegały bażanty, a co kilka minut przejeżdżał peleton cyklistów w średnim wieku, z determinacją pedałujących na nowoczesnych rowerach i w zuniformizowanych koszulkach oraz obowiązkowych kaskach i profesjonalnym obuwiu. I jedynie wiek i waga, bo część z nich była już nie tylko siwa, ale też prezentowała wyraźny nadmiar ciała, różniły ich na oko od zawodowych kolarzy. Wypacali wczorajsze piwo i kiełbaski, spalali kalorie, desperacko walczyli ze śmiertelnością, usiłowali odwrócić bieg czasu, a na niektórych twarzach rysowało się prawdziwe cierpienie. (…)

Pałac Esterházych w Kismarton sprawił wrażenie większego niż ten w Fertőd, ale zarazem zdecydowanie brzydszego, jakby cały był z pomalowanego na jajczany kolor kartonu. Zdawało się, że Schloss Esterházy to makieta w skali jeden do jednego, która ani trochę nie zachęcała do zwiedzania. Ale trzeba było przyznać, że Austriacy się Esterházych nie wypierają, przeciwne – dumnie się nimi szczycą, w końcu była to rodzina zasłużona w budowaniu habsburskiej potęgi, po której została niezrozumiała nostalgia, żywa w krajach naddunajskich, a nawet nad południową częścią biegu Wisły. Ów galicyjski fenomen miłości do dawnej c.k. monarchii zawsze mnie zdumiewał jako przejaw historycznej sklerozy.

Obok pałacu rozłożył się Esterházyplatz, z wielkim trawnikiem i niską zabudową, przypieczętowującą bezceremonialną prowincjonalność miasta, a z placu wypełzała nijaka Esterházystrasse, wiodąca do tak zwanego kościoła Haydna, gdzie znajdować się miało mauzoleum kompozytora. O ile Esterházystrasse pozbawiona była jakiegoś własnego, szczególnego oblicza, o tyle kościół Haydna, a właściwie Bergkirche, bo istotnie stał w miejscu, gdzie Esterházystrasse lekko się wznosiła, rekompensował nudną zabudowę reszty Kismarton. Postawił go tam hrabia Pál Esterházy, a architektem musiał być jakiś osiemnastowieczny postmodernista, bo zwłaszcza ceglane dachy pokracznych, pochyłych kopuł sugerowały, że mamy do czynienia z wytworem stylistycznego szaleństwa praprzodka Imrego Makovecza. Ale najważniejsze było oczywiście mauzoleum Haydna, które okazało się niewielkim pomieszczeniem z marmurowym sarkofagiem geniusza zamkniętym za kratami, więc nie dało się go z bliska obejrzeć, obejść ani dotknąć. Ale wizyta kosztowała tylko dwa euro, a można było się ochłodzić i odpocząć od skwaru. Sprzedająca bilety i pamiątki kostyczna kobieta między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką na pytanie, czy Haydn leży w marmurach bez głowy, czy też z głową, jedynie potaknęła głową własną. Jej angielski mocno przyprawiony niemieckim akcentem był marny, zatem nie dało się wywiedzieć, czy w sarkofagu leży jedynie kadłub autora Stworzenia świata, czy też także kadłuba genialne zwieńczenie, w którym taśmowo rodziły się arcydzieła. Głowa Haydna została bowiem przecież ukradziona z jego grobu w XIX wieku przez dwóch oszalałych frenologów Josepha Rosenbauma i Johanna Petera, którzy postanowili empirycznie sprawdzić, czy mózg geniusza różni się w istotny sposób od mózgu człowieka poczciwego, któremu Bóg poskąpił talentów, względnie w której części mózgu znajduje się owego geniuszu ośrodek. Przekupiwszy grabarza o nazwisku Demuth – a jak wiadomo, grabarz to jest zawód dla ludzi niepodatnych na ckliwość i zapewne łatwych do przekupienia – wykradli ciało autora Pór roku z wiedeńskiej mogiły, w której go pochowano, a Demuth osobiście oddzielił głowę od tułowia i dał ją dwóm wariatom. Ci następnie dokładnie ją wygotowali, choć akurat tego epizodu do końca nie rozumiem, bo jak można znaleźć ośrodek geniuszu w wygotowanej głowie?, i poddali uczonym badaniom. Rzecz wyszła na jaw, gdy Haydna przenoszono z wiedeńskiego cmentarza do Kismarton poniekąd po to, aby nadal, także po śmierci, służył wielkiej arystokratycznej rodzinie; fakt, że szczątkom brakuje głowy, wielce wzburzył Esterházyego, czemu oczywiście trudno się dziwić. Rosenbaum przyznał się do kradzieży, ale gdy zażądano od niego wydania czaszki Haydna, dał głowę zupełnie inną. Manewr ów powtórzył, gdy oszustwo wyszło na jaw, ponieważ miał w posiadaniu sporą kolekcję czaszek, które z pasją poddawał pseudonaukowym oględzinom. Właściwa czaszka Haydna przechodziła później z rąk do rąk, aż znalazła się w zbiorach Towarzystwa Przyjaciół Muzyki w Wiedniu, które ponoć jednak także nie chciało jej oddać. Ponieważ nie śledziłem skrupulatnie dalszej drogi, którą czaszka przemierzyła, nie wiedziałem, czy Haydn leży w Kismarton z własną głową, z głową cudzą czy też bez głowy, bo jedną możliwość wykluczyłem natychmiast: nie mógł przecież leżeć z dwiema głowami. Niesympatyczna kobieta nie rozwiała jednak moich wątpliwości, jej czujny wzrok śledził nas, nawet kiedy przeglądaliśmy broszury turystyczne, zapewne by przypilnować, czy sobie którejś nie przywłaszczymy. Najwidoczniej dźwięk słowiańskiego języka, a może nawet rozpoznanie przez nią, iż jest to język polski, wzmagały jej czujność, za którą stała prawdopodobnie niechęć do Polaków czy też w ogóle słowiańskich untermenschów. Kiedy zaś usiłowałem pójść śladem grupki turystów schodzących do katakumb, podbiegła, energicznie machając rękoma, i zdobyła się wreszcie na pełne zdanie po angielsku, a brzmiało ono: „You have to pay more!”. W związku z tym odpuściłem sobie także zwiedzanie kalwarii, obejrzawszy jedynie kilka zdjęć w gablocie, doprawdy nie takie kalwarie już widziałem, jak ktoś odwiedził Golgotę w Licheniu, to w zasadzie widział wszystko.

Krzysztof Varga, Langosz w jurcie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 280

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną