Fragment książki „Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów”
Ułan Ude
Szybko przeszedłem przez plac Sowietów. Nie chciało mi się gapić enty raz na gargantuiczną głowę Włodzimierza Iljicza ustawioną w jego centralnym punkcie. Głowa też się mną nie zainteresowała. Minąłem eklektyczny, socrealistyczny gmach Teatru Opery i Baletu, coś pomiędzy estetyką Pałacu Kultury a ogromną, murowaną jurtą. Ulica Lenina już się zakorkowała. Zszedłem w dół i znalazłem się na deptaku, również imienia Lenina, potocznie nazywanym Arbatem. Pulchna Buriatka w Muzeum Miasta spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. Powiedziałem jej, że to ja dzwoniłem wczoraj, a kilka dni temu byłem tu nawet z takim to a takim pracownikiem Buriackiego Centrum Naukowego i wtedy właśnie obiecano mi skany archiwalnych zdjęć starego Wierchnieudińska. No to teraz bądźcie tak dobrzy i zgrajcie. Ziewnęła. Bez słowa kiwnęła głową i wetknęła pendrive do starego, stacjonarnego peceta. Zgrała. Strasznie się przy tym zmęczyła. Ja też.
Dostałem zbiór czarno-białych, przedrewolucyjnych fantomów miasta i miałem przed sobą jeszcze pół dnia do przeżycia. Kompletnie brakowało mi chęci do robienia czegokolwiek. Ciśnienie chyba nie mogło już spaść niżej. Wiał silny wiatr. Gonił szarobure chmury, które co jakiś czas wypuszczały z siebie kilka kropel chłodnego, jesiennego deszczu. Stałem na chodniku i zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Na myśl o powrocie do archiwum na placu Sowietów wiotczały mi mięśnie i kręciło się w głowie. Postanowiłem więc przejść się po mieście, wytropić tak zwane echa dawnych czasów. Tak sobie to wyjaśniłem i nie zważając na marznącą mżawkę, ruszyłem przed siebie.
Do tylnej kieszeni spodni wsunąłem przenośną pamięć, a wraz z nią lekko zżółkłych, zapiętych na ostatni guzik mieszczan, kupców, oficerów, uczniów miejscowych szkół, urzędników niskich rang i ich rodziny.