Jest to jedna z najtrudniejszych spraw, z jakimi zetknęłam się w sądach. Pewien prokurator powiedział mi: „Taka historia zdarza się raz na kilkanaście lat”. Dziewczyna ma lat 24. Jest absolwentką warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Pracuje jako nauczycielka gimnastyki w Liceum Pielęgniarskim w Radomiu. Poza tym jest mistrzynią Polski w jeździe szybkiej na lodzie. W roku 1967 zdobyła trzy złote medale w biegu na 500, 1000 i 1500 metrów oraz medal srebrny w biegu na 3 kilometry. W następnym roku miała reprezentować nasze barwy na igrzyskach zimowych, ale „nie zmieściła się w czasie”. Nazywa się Marianna Kaim.
Zaczęło się wszystko niewinnie. Niewielka osada pod Radomiem–Cerekiew. Do szkoły chodziła dziewczynka, która chętniej niż inne uczęszczała na gimnastyczne ćwiczenia, biegała i skakała, osiągając bardzo dobre wyniki w klasie juniorów. W Cerekwi mieszkał miody człowiek. Wówczas, gdy dziewczynka miała 12 lat, był to już dorosły niemal mężczyzna. Miał lat 22. Nazywał się Kazimierz Walczyk. Był instruktorem wychowania fizycznego w klubie „Radomianka”. Przystojny, sympatyczny, wyróżniający się in plus wśród cerekwieńskiej kawalerki. Był o 10 lat starszy od Marysi; gdy dziewczynka ma zaledwie 12 lat – to jest to różnica wieku nie do przeskoczenia.
Walczyk jeździł z grupą młodzieży trenującej w „Radomiance” na różne zawody lekkoatletyczne. Każdy trener chce mieć jak najlepszą drużynę, nic więc dziwnego, że instruktor zjawił się któregoś dnia u matki Marysi z prośbą, aby pozwoliła dziewczynie reprezentować barwy rodzimego klubu na ogólnopolskich zawodach. Matka nie była tym zachwycona, „dziewczyna powinna myśleć o nauce, a nie o skakaniu”. Ale zgodziła się, aby Marysia brała od czasu do czasu udział w spartakiadach.