Zakochany Nowy Jork
Recenzja filmu: "Zakochany Nowy Jork", reż. Mira Nair, Natalie Portman i in.
Paryż, Nowy Jork to miasta symbole, obrosłe legendą, wypromowane jak chyba żadne inne na świecie. Nic dziwnego, że pod byle pretekstem także i filmowcy próbują o ich magii opowiadać, sięgając nawet do tak mało wdzięcznych konwencji jak nowelowe składanki. „Zakochany Nowy Jork”, odpowiedź na starszy o trzy lata „Zakochany Paryż”, nakręciło 10 reżyserów różnych pokoleń i narodowości, m.in. utytułowana Hinduska Mira Nair („Monsunowe wesele”), niemiecki Turek Fatih Akin („Głową w mur”), Japończyk Skunji Iwai oraz chyba najmłodsza w tym towarzystwie aktorka pochodzenia żydowskiego Natalie Portman.
Różne tradycje, doświadczenia, punkty widzenia znajdują oczywiście odpowiedni wyraz na ekranie. Nowy Jork jawi się jako barwny kulturowy tygiel, w którym chasydzi robią interesy z Azjatami, czarnoskórzy niańczą dzieci i wożą taksówkami białych, europejscy artyści okupują dzielnicę Chinatown, a wszystko to cyfrowymi kamerkami podglądają turyści zakochani w mieście Woody’ego Allena. Mniej lub bardziej zaskakujące historie o miłości krążą wokół marzeń o przeżyciu romantycznych chwil, seksualnych podbojów, a w przypadku ludzi starszych (poświęcone są im dwie nowele) – wokół wspomnień i bezpowrotnie utraconego czasu. Bohaterowie tych minifabułek nie mają się raczej gdzie poznać, chociaż mijają się na ulicy, wsiadają do tych samych taksówek i chodzą do tych samych barów.
Dla jednych to będzie pocztówka, dla innych zbiór błahych etiudek lub okazja do posmakowania miejsca, które w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej. Taka jest jednak cena zbiorówek. Są zbyt powierzchowne, by zmierzyć się z mitem. Nawet jeśli próbują to robić wybitni artyści.