Dobrze, że głośniki nie przekazują w pełni ekspresji wokalisty, bo przy słuchaniu kolejnych płyt Toma Waitsa zostałbym już wielokrotnie opluty bryzgami śliny. Na takim charkocie można zetrzeć jabłko, można tak mięsisty tembr kroić i sprzedawać na wagę. Amerykanin nagrywa płyty z nowym repertuarem coraz rzadziej, za to od prawie 30 lat – odkąd jako współautorka wspiera go żona Kathleen Brennan – na idealnie równym, świetnym poziomie. Powtarzają się również współpracownicy. Na nowym albumie mamy znów Marca Ribota i Lesa Claypoola, nawet grający w aż czterech utworach (i w jednym śpiewający!) Keith Richards już u Waitsa występował.
Skąd więc dzikie okrzyki entuzjazmu, jakimi powitano płytę „Bad as Me”? Otóż świat muzyczny coraz mocniej uświadamia sobie, że Waits nas wszystkich oszukał. Od początku opisywany jako oryginał i outsider amerykańskiej piosenki, był już od dawna jej centralną postacią, wielkim klasykiem – bardziej dziś niezawodnym niż sam mistrz Dylan. Głos przesłaniał ludziom wybitne piosenki, które lśnią i na nowej płycie, choć powoli zaczynają się układać w rodzaj pięknego pożegnania – jak ballada „Last Leaf” i kończący album znanym szkockim motywem ludowym „New Year’s Eve”.
Tom Waits, Bad as Me, Anti