Płyty brytyjsko-australijskiego duetu Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego były kiedyś jak podróże na nieznany ląd. Ta najnowsza, pierwsza wspólna od 16 lat, brzmi na tym tle raczej jak powrót do znajomej krainy. Nie przynosi niczego zaskakującego, ale dalej nikt nie potrafi w takich proporcjach łączyć wpływów muzyki dawnej i etnicznej z nowofalowymi naleciałościami i syntezatorami. Trudno sobie to nawet wyobrazić w wersji niewpadającej w kicz, a DCD realizacja takiego karkołomnego zadania udaje się nie gorzej niż kiedyś.
Członkowie grupy równo podzielili pomiędzy siebie obowiązki wokalne i choć większe wrażenie robią kompozycje z partiami Perry’ego, to najsłabszym punktem wskrzeszonego duetu są teksty wznoszące się ku jakiejś pradawnej mitologii, ale lądujące blisko rejonów New Age i hipisowskich ideałów. Ale to niewielka cena za skuteczne budowanie klimatu uduchowienia i tych kilka estetycznych dreszczy, których w najlepszych momentach płyty doznają fani.
Dead Can Dance, Anastasis, PIAS