W każdym razie jeden z krytyków słusznie zauważył, że dekada milczenia, nawet jeśli wymuszona problemami ze zdrowiem, była jednym z najlepszych posunięć w karierze Bowiego. Nowa publiczność miała czas, by posłuchać starszych płyt, rozkochać się w przebogatej dyskografii – i może to do nich mruga okiem artysta, zapowiadając „The Next Day” nostalgicznym singlem „Where Are We Now?”, sygnalizującym podróż w czasie do Berlina lat 70. i zarazem szczytowego momentu w swojej muzyce. I opatrując okładką z odwołaniem do albumu „Heroes”.
Cała płyta, nagrana z zespołem znanym z poprzedniej, „Reality”, nie odnosi się jednak do okresu berlińskiego, jest w pewnym sensie zaprzeczeniem tego, co wtedy robił: Bowie ani się tu nie zmienia, ani nie podejmuje ryzyka. Warto ją poznać dla sekwencji utworów „Dirty Boys”, „The Stars (Are Out Tonight)” i „Love Is Lost”. Bowie często nagrywał pół świetnej płyty, ale kiedyś robił to przynajmniej regularnie, więc gdy oferuje to samo po 10 latach, można odczuwać lekki niedosyt. Szczególnie że płyta kończy się znów ciekawie – tajemniczą balladą z kwartetem smyczkowym „Heat”, która wydaje się nie zamknięciem, tylko zawieszeniem. To z kolei jak w serialu.
David Bowie, The Next Day, Columbia