Sukces Islandczyków z Sigur Rós polega na tym, że jak niewiele innych zespołów rockowych, stworzyli osobną estetykę – opartą na marzycielskich partiach wokalnych, elementach orkiestrowego brzmienia i stopniowym budowaniu napięcia. Ich problem – na tym, że po latach powtarzania ta osobność stała się też atrakcyjną niszą rynkową. Co jakiś czas sami decydują się, by nieco mocniej ją otworzyć, nadając utworom bardziej sztywne, piosenkowe ramy. I „Kveikur” wydaje się kolejnym albumem poszerzającym grono słuchaczy. Towarzyszące mu zapewnienia o „odmianie brzmienia” zespołu włożyć należy między bajki. Poza pewnym umocnieniem warstwy rytmicznej mamy do czynienia z czymś na kształt kolejnego odcinka epickiej islandzkiej sagi – bardziej naładowanym wrażeniami i dopracowanym niż kilka ostatnich. Nie mogę się oprzeć przed zacytowaniem zachodniego krytyka, który uznał, że słuchacz „Kveikur” czuje się, jakby przypadkiem zawędrował na pogrzeb Davida Attenborough. Bo życzmy słynnemu podróżnikowi zdrowia, ale mamy tu coś na kształt elegijnej ilustracji do opowieści o życiu na Ziemi. Niezwykły talent członków grupy polega głównie na tym, że swojego natchnionego misterium nie przesłodzili i ostatecznie nie zamienili w kicz.
Sigur Rós, Kveikur, XL Recordings