Przeżył Davida Bowiego, choć jako jego rówieśnik, artystyczny protegowany i kompan (prawdopodobnie) podczas mitycznej wyprawy do Warszawy zawsze wyglądał na starszego. Iggy Pop przeżył też odejścia kolegów z The Stooges i pozostaje zakonserwowaną legendą, pierwszą punkową iskrą o coraz niższym na starość, ale wciąż niezłym głosie. Pomysł wspólnych nagrań z młodszym o ćwierć wieku Joshem Homme’em, który z kolei uniknął niedawno śmierci na scenie paryskiego Bataclan, dziś wygląda na sojusz cudem ocalonych, ale w istocie jest artystycznie logiczny. Efekt zaskakuje o tyle, że nie prowadzi do jakiegoś hałaśliwego rockowego katharsis, tylko oznacza powrót Popa (trochę jak u Bowiego w późnych nagraniach) do własnego dojrzałego repertuaru z lat 70. Pełna rezygnacji, ponura i powściągliwa w dawkowaniu mocnych wrażeń płyta to również dzieło gitarzysty Deana Fertity (The Dead Weather) oraz perkusisty Matta Heldersa (Arctic Monkeys). W przyszłych klasykach, takich jak „Vulture”, „Sunday” czy „American Valhalla”, słychać, że gra zespół, a nie solista z przystawkami. A to, poza poziomem wydawnictwa, jeszcze jedno zaskoczenie. Bowie byłby dumny.
Iggy Pop, Post Pop Depression, Caroline