Osiem lat od trudnej do zniesienia (ze względu na fatalne brzmienie) płyty „Death Magnetic” i pięć lat od trudnej do zniesienia (już pod każdym względem) „Lulu” nagranej z Lou Reedem zespół Metallica ma nam coś do udowodnienia. I fakt, że albumu „Hardwired… to Self-Destruct” słuchać się da, momentami nawet z przyjemnością, to już zasadnicze osiągnięcie lubianej u nas legendy thrash metalu. 33 lata od debiutu zespół przypomniał sobie zresztą stare definicje muzyki, którą grał w latach 80., bo muzyka na nowej płycie jest ciężka brzmieniowo, jak przystało na konwencję rwana rytmicznie, a melodie prezentowane w efektownych harmoniach gitar i partii wokalnych. Czasem Metallica zagalopowuje się w przeszłość tak dalece, że brzmi jak jej starsi pokoleniowo bohaterowie z Iron Maiden („Atlas, Rise!”, skądinąd jeden z lepszych momentów płyty). Dla miłośników muzyki metalowej to nie wyrzut, ale już dla jej koneserów – oczywistość. I potwierdzenie, że pewien sentymentalizm wdarł się nawet w szeregi najtwardszych niegdyś, bezkompromisowych muzyków z Kalifornii.
Metallica, Hardwired… to Self-Destruct, Blackened