Najpierw był album „Shadows in the Night”. Rok później „Fallen Angels”, teraz trzeci – nomen omen trzypłytowy – „Triplicate”. 30 piosenek, po 10 na każdej płycie. To najnowsze wydawnictwo wydaje się zamykać dylanowską serię z wybranymi pozycjami z „Great American Songbook”, czyli amerykańskiego śpiewnika z popowymi szlagierami lat minionych, głównie znanych z interpretacji Franka Sinatry. Miłośnicy talentu muzycznego noblisty już wcześniej sarkali na Dylanowe śpiewanie nie swoich utworów. To prawda, Dylan jest wokalistą zupełnie innej kategorii niż Frank Sinatra. Ale też „Triplicate”, jak i jego poprzednicy, to nie próba ścigania się z mistrzem Frankiem, tylko hołd złożony amerykańskiej tradycji muzycznej, szansa przypomnienia młodszemu pokoleniu piosenek, których słuchali rodzice czy dziadkowie. Dylan wielokrotnie podkreślał, że te dawne, klasyczne piosenki są dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji. Na „Triplicate” brzmi najlepiej w utworach żywszych, ballady w jego wykonaniu są chwilami monotonne. Ktoś zresztą złośliwie zauważył, że oczekiwać od Dylana wokalnego mistrzostwa to tak jak spodziewać się gwiazdki Michelina w fast foodzie.
Bob Dylan, Triplicate, Columbia