Są teorie mówiące, że stajemy się wypadkową osób, z którymi najczęściej przebywamy. Tłumaczyłoby to stałe problemy Nicki Minaj z autodefinicją, słyszalne na jej autorskich płytach, które – jak ta najnowsza „Queen” – są grochem z kapustą. Być może dlatego, że urodzona w Trynidadzie Amerykanka, najlepiej zarabiająca raperka w branży, swoją pozycję osiągnęła w dużej mierze dzięki ciągłym współpracom i duetom na płytach różnych wykonawców. Koneksji ma mnóstwo – co widać po szeregu bardzo różnorodnych gości na tym albumie, przeciągających go raz w okolice hip-hopu (Lil’ Wayne, Eminem – skądinąd lepszy tu niż na własnych płytach), a raz w stronę popu (Ariana Grande) na lekko synkopowanych rytmach. W lekkim „Come See About Me” brzmi sztampowo, w takich utworach jak „Barbie Dreams” Minaj staje się żeńskim rewersem przebierającego w dziewczynach rapera-gwiazdora. I w takich sytuacjach bywa przesadna, brzmi bardziej wulgarnie niż męska konkurencja. Choć zarazem jest świetną technicznie raperką, która pracuje szybko i dużą część tekstów improwizuje w studiu. Sukces na listach bestsellerów tej superprodukcji wydaje się gwarantowany, bo single i klipy przyciągają uwagę. Lecz w całości rzecz jest frustrująca. Bo charakterystyczna, wyzywająca autorka „Queen” ma ciągle bardziej spójny wizerunek niż linię muzyczną.
Nicki Minaj, Queen, Young Money