Można też „i, i” odnieść do faktu, że Bon Iver zbiera tutaj stylistyki testowane na poprzednich trzech płytach: po akustycznym debiucie „For Emma, Forever Ago” zaskoczył popowym przepychem, a ostatnio eksperymentował z elektroniką. Jednak „i, i” kojarzy się też z iPhone’em, z epoką upadających hierarchii i chronologii, gdy wszystko miesza się ze wszystkim, niekoniecznie z sensem, ale oderwać się od tego nie sposób. Strzępy kompozycji wyłaniają się na tym albumie z ponadgatunkowej aranżacyjnej mgły i urywają przedwcześnie, wokale snują się a to w kierunku futurystycznego Jamesa Blake’a (goszczącego tu zresztą), a to – sentymentalnego Petera Gabriela (oczywiście z dęciakami w tle). Tradycyjne, konserwatywnie zagrane piosenki są tu bodaj trzy, za to wykonawców jest 30, a instrumentów nawet więcej. To dezorientowanie słuchacza może być jednak przejawem szczerości autora: Bon Iver sam zaczynał karierę zamknięty w leśnej chatce, a dziś ma 2 mln fanów na fejsie. I tak jak w sieci, każdy z nich na „i, i” znajdzie coś dla siebie – choćby i dobry powód do narzekania.
Bon Iver, i, i, Jagjaguwar/PIAS