Nie dla wszystkich powrót do szkolnej ławy to koszmar najczarniejszej z zimowych nocy. Na pewno nie dla Fisza i Emade. Na nowej płycie artyści wracają wspomnieniami do czasów, kiedy przyszło im dorastać: kiedy nosiło się koszulki z wypisanymi szatańskim gotykiem nazwami zespołów, kiedy słuchało się na zmianę Iron Maiden, niemieckiego techno i oldschoolowego hip-hopu, kiedy pierwszy raz wkładało się komuś rękę pod T-shirt, kiedy zaciągało się dymkiem na długiej przerwie w szkolnej ubikacji, a także kiedy zamiast „Dziennika" pojawiły się w telewizji „Wiadomości".
Ach, niby łezka się w oku kręci, ale raczej jest wesoło: bracia Waglewscy równoważą nostalgię i sentymenty ciepłym, autoironicznym humorem oraz dobrym samopoczuciem - w piosence „Szef kuchni" przechwalają się, jak to ze smakiem potrafią mieszać słowa i dźwięki. Rzeczywiście, potrafią: z wiekiem, zamienili kolor czarny na kolory tęczy i przez co - nie tracąc ani dotychczasowej przenikliwości, ani oryginalności - zyskali na lekkości. Niby kompozycje Emade są chropowate, niesie je rockowy nerw, odwołują się do starego hip-hopu i syntezatorowych brzmień, ale jednocześnie są przystępne jak chyba nigdy dotąd: chwytliwe, melodyjne, pełne dobrze zaaranżowanych ozdobników, choćby sentymentalnego śpiewu Sqbassa (czekam z niecierpliwością na rozwinięcie skrzydeł przez tego artystę) i zgrabnie wplecionych, rozpoznawalnych sampli (np. Iron Maiden, Nina Simone, Grzegorz Ciechowski). Efekt: garażowe przeboje. Nie podoba mi się tylko nieco pretensjonalne solo fortepianu na końcu „Najpiękniejszej kobiety w mieście". Z kolei Fisz porzucił melizmatyczne liryki i nie pierwszy już raz objawił się jako niezły tekściarz, opowiadacz historyjek: komunikatywny, dowcipny i inteligentny, potrafiący za pomocą kilkunastu piosenek skonstruować plastyczny i wiarygodny świat.