Dziewczyna na motocyklu, za zakrętem
Recenzja płyty: Marianne Faithfull, "Easy Come, Easy Go"
Gdyby powstał film o życiu i twórczości Marianne Faithfull i puszczano by go w telewizji, trzeba by opatrzyć go czerwoną kropką w lewym górnym rogu. Zaczynała jako wychowana przez zakonnice, ładna i powabna artystokratka. Wysokim głosem śpiewała folkowe pieśni w popowo-orkiestrowych aranżacjach. Osóbka, o której pewnie słuch szybko by zaginął, gdyby nie zorientowała się, że jest kimś zupełnie innym. Kimś znacznie mniej grzecznym. Kimś, kto nie boi się badać mrocznych stron duszy i ciała. Ale też kimś na tyle silnym, że podniesie się, kiedy te mroki przycisną go do ziemi, i jeszcze zrobi z tego sztukę.
W wywracaniu dotychczasowego wizerunku pomogli jej koledzy z zespołu Rolling Stones. Faithfull, szczęśliwa młoda mężatka, postanowiła, że zostanie dziewczyną jednego z nich. W tym celu przespała się z każdym, a konkurs wygrał Mick Jagger. W tym mniej więcej czasie zagrała w filmie „I'll Never Forget What's 'is Name ", w którym jej bohaterka, jako pierwsza w historii kina, wypowiedziała słowo „fuck". Tak, jak w „Dziewczynie na motocyklu" tuż o ślubie uciekła na motorze do kochanka, tak w życiu uciekła od męża do Jaggera. Ich burzliwy związek nie należał do szczęśliwych. Marianne na długie lata uzależniła się od narkotyków. Przez pewien czas, bezdomna, włóczyła się po squotach. Kiedy w 1978 roku podniosła się z upadku i nagrała album „Broken English", jej głos był zachrypnięty, ułomny, obniżył się o oktawę. Ale Faithull potrafiła przekuć braki techniczne i bolesne doświadczenia w atuty. W ten sposób narodził się jej styl. Niczym dziewczyna z ekspresjonistycznego kabaretu, nieco teatralnie i w emocjach, opowiadała za pomocą piosenek o bolesnych przeżyciach, rozpaczy i seksie.