„Parszywa dwunastka” Thorogooda
Recenzja płyty: George Thorogood and the Destroyers, "The Dirty Dozen"
Aż dziw, że nazwisko George’a Thorogooda dopiero teraz pojawia się w tym miejscu. Lubię i zbieram jego płyty od ponad trzydziestu lat. A jest co zbierać, bo ten amerykański bluesman ma ich na koncie, nie licząc kompilacji, ze dwadzieścia. Z pewnością znajdą się złośliwi, którzy powiedzą, że nie trzeba mieć aż tylu płyt GT, ponieważ od dawna gra i śpiewa tak samo. To prawda, ale atmosfera tego nieskomplikowanego, dynamicznego blues-rocka, eksponowana gitara slide George’a i jego wolny od finezyjnych zawijasów wokal robiły i wciąż robią na mnie wrażenie.
Nie zmienia tego wrażenia najnowsza płyta Thorogooda i jego Destroyers, „The Dirty Dozen”. Artysta nigdy przesadnie nie eksponował swoich umiejętności kompozytorskich, zwykle ograniczając się do umieszczania dwóch, trzech własnych numerów na płycie. Reszta to utwory jego wielkich mistrzów albo kolegów. Na „The Dirty Dozen” nie nagrał żadnej własnej piosenki, ograniczając się, zgodnie z tytułem, do dwunastu coverów takich klasyków jak m.in. Willie Dixon, Bo Diddley, Howlin’ Wolf, Muddy Waters czy Chuck Berry. To zresztą nie ma większego znaczenia, bo Thorogood, cokolwiek by robił, niezmiennie jest sobą, atakując nas swą prostą, porywającą muzyką, która bez względu na mijające kolejne mody każe słuchaczom kołysać się i bawić.
George Thorogood and the Destroyers, The Dirty Dozen, Capitol 2009