Piotr Sarzyński: – Domyśla się pan, od czego chcę rozpocząć naszą rozmowę?
Karol Radziszewski: – Zapewne od wątku gejowskiego. Przyzwyczaiłem się, że często to najbardziej interesuje moich rozmówców. Trudno się dziwić. Wszak nie mieliśmy jeszcze w Polsce twórcy, który osiągnąłby tak wiele i równocześnie tak wyraźnie ujawniał w swej sztuce (ale i w życiu) homoseksualną orientację.
Czy to jest sztuka gejowska?
Nie, i przypinanie mi łatki artysty gejowskiego – cokolwiek by to znaczyło – jest najbardziej irytujące, a także w znacznym stopniu redukujące mnie jako twórcę. Wyjaśnię to. Otóż zdecydowana większość moich prac, poświęconych zresztą różnym zagadnieniom, oparta jest na prywatnym doświadczeniu. Staram się je niejako żyrować – szczególnie gdy są prowokacyjne – osobistym życiem. W ten sposób są autentyczne. Naturalne więc, że ów aspekt gejowski musi się w nich pojawiać. Jeśli robię film o miłości i chcę, by był szczery, to musi się w nim pojawić relacja męsko-męska. Przez innych, głównie heteroseksualnych mężczyzn, zostanie uznany za film gejowski. Ale dla mnie (co ciekawe, także dla wielu kobiet) to po prostu film o miłości. Poza tym zawsze interesowali mnie ludzie i bliskie relacje między nimi. W ogóle uważam, że seksualność czy pożądanie, w każdej postaci, to wątki niedoceniane w polskiej sztuce.
Jednym słowem nie jest pan żadnym rzecznikiem sprawy gejowskiej w sztuce?
Wręcz przeciwnie. Moja twórczość jest krucjatą przeciwko łączeniu sztuki z misją, przeciwko podporządkowywaniu sztuki aktywizmowi. Czasem mam nawet wrażenie, że nazbyt egoistycznie traktuję sztukę. Zresztą jeśli się bliżej przyjrzeć, prawdziwi aktywiści gejowscy są często niezadowoleni z tego, co robię, uważają, że pokazuję gejów w złym świetle.