Bartek Chaciński: – Od dawna mieszkasz w Berlinie. Jak tu wygląda twój dzień?
Julia Marcell: – Często cały czas spędzam w domu i piszę – odpisuję na maile, ustalam harmonogram trasy koncertowej z agentem, komunikuję się i umawiam z muzykami z mojego zespołu, którzy mieszkają w różnych miejscach. Śniadania często jadam na mieście, bardzo lubię tutejsze kawiarnie, okolice Kreuzbergu.
Czym dziś żyje to miasto? O czym rozmawiają wszyscy ci mieszkający tu artyści?
Berlin to ogólnie miasto bardzo zaangażowane. Jest tu duże środowisko upolitycznionych młodych ludzi, którzy biorą udział w przeróżnych manifestacjach, bo berlińczycy bardzo chcą mieć czynny wpływ na kształt miasta. Mam znajomych, którzy potencjalnym współlokatorom robią najpierw egzamin i przyjmują tylko tych z odpowiednim nastawieniem. Ale sama się tak nie angażuję, czasem coś z tych ważnych spraw przebije się do mojej świadomości, ale zwykle – jak przystało na człowieka z obsesją na punkcie swojej pracy – rozmawiam z ludźmi właśnie o pracy. O tym, co się zrobiło, co się teraz robi, jakie się ma plany, jak się ktoś czuje jako twórca w Berlinie, a także jak się z takiej twórczości utrzymać – to jest dość popularny temat.
Czasem się śmieję, że przypomina to wszystko bohemę artystyczną gdzieś dawno temu na Montmartrze – je się puszkę sardynek i żywo dyskutuje z kolegami po fachu. Każdy tu robi swoje rzeczy, ale wszyscy sobie pomagają.
Tutejszy styl bycia – nie tylko artystyczny – wydaje się wyjątkowy.
Tak zwany styl berliński polega na tym, że wszystko jest rozchodzone do granic możliwości i zawsze takie samo. Nawet jak chodzisz przez trzy lata w tym samym dziurawym swetrze, nikogo to tutaj nie boli.