Janusz Wróblewski: – Prawie 2 mln Polaków zobaczyło „Miasto 44”. Taki był plan?
Jan Komasa: – Producent celował w 3 mln, wtedy film zwróciłby się już na etapie dystrybucji kinowej. Okazało się to nierealne. Przeszkodziła pogoda. Do tego doszedł nieoczekiwany sukces „Bogów”. Ważne, że Polacy pokochali polskie kino, z czego należy się cieszyć.
Zazdrości pan Łukaszowi Palkowskiemu rekordowej frekwencji?
Zazdroszczę mu niezwykłej umiejętności wsłuchiwania się w potrzeby widzów, co udowodnił już wcześniej „Rezerwatem”. Oraz wdzięku w opowiadaniu historii, co też jest rzadkością. Na sukces „Bogów” złożyło się jeszcze wiele innych czynników. Specyficzny rodzaj humoru, który polska widownia polubiła. Wyjątkowy bohater. Temat służby zdrowia (na serce umiera w naszym kraju co trzecia osoba). Także to, że opowieść została wzięta z życia.
Przygotowując osiem lat „Miasto 44”, wiedział pan dokładnie, do jakiej widowni chce dotrzeć?
Nie zastanawiałem się, jaka to będzie konkretnie liczba. Lepiej oczywiście, żeby to było 1,9 mln niż 190 tys. W liceum zajmowałem się graffiti. Malowałem w najbardziej zatłoczonych miejscach, nielegalnie. Jadąc rano tramwajem, miałem cholerną satysfakcję, że tylu ludzi jest zmuszonych gapić się na moje bohomazy. Fakt, że „Miasto 44” powstało na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu, ogromnie mnie cieszy.
Taki sukces pozwala artyście spokojnie myśleć o przyszłości?
Dzięki „Miastu 44” nie stałem się bogatym człowiekiem. Spłacam kredyt, który oczywiście strasznie mnie denerwuje. Ale na brak pieniędzy nie narzekam. W Polsce multipleksy nie wypłacają tantiem.