Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Paszporty POLITYKI

Gry przegranych

Dawniej bohater polskiego kina miał wielkie marzenia, chciał naprawiać świat i ludzi; dzisiaj pragnie już tylko udowodnić, że jego życie ma jakikolwiek sens. Nie zawsze mu się to udaje.

Po czym można poznać nowy polski film? Po pierwsze, po tym, że akcja niechybnie będzie się toczyć na Śląsku, uwielbianym ostatnio przez młodych reżyserów ze względu na gotową niemal scenografię, jaką tam znajdują. Opuszczone kopalnie, widmowe szyby, kwartały „familoków” wyglądające tak, jakby żywcem zostały przeniesione z angielskich filmów społecznych lat 60. i 70. Tylko włączyć kamerę i kręcić. Dodajmy jeszcze, że krajobraz nie jest bynajmniej tylko dekoracją, lecz doskonale współgra z nastrojami bohaterów – jak można by napisać w stylistyce dawnych wypracowań szkolnych.

Właśnie trafił na ekrany film Sławomira Fabickiego „Z odzysku”, ze Śląskiem w tle, zaś wkrótce będzie mieć premierę „Co słonko widziało” Michała Rosy, osadzone w podobnym pejzażu. Obydwa dzieła łączy jeszcze to, że pokazują ludzi pragnących zrealizować – z różnym skutkiem – swe małe marzenia. Wielkie marzenia dzisiaj w polskim kinie nie pojawiają się.

Uczciwa praca jest w chlewie

Filmowi Fabickiego „Z odzysku” przypadł zaszczyt reprezentowania Polski w rozpoczętym właśnie wyścigu po Oscary. Krajowa komisja selekcyjna, dokonując takiego właśnie wyboru (w grę wchodził jeszcze „Plac Zbawiciela”), zapewne wzięła pod uwagę pewien istotny szczegół – mianowicie Fabicki opowiada o dojrzewaniu młodego człowieka, a takie historie zrozumiałe są przecież zawsze i wszędzie. Jeżeli członkowie Amerykańskiej Akademii uczciwie odrobią zadanie i film obejrzą, z pewnością nie będą mogli oprzeć się wrażeniu, iż w ojczyźnie Jana Pawła II, Lecha Wałęsy i Romana Polańskiego nie dzieje się chyba najlepiej.

„Z odzysku” budzi wśród naszych krytyków skrajne emocje, albo zachwyca, albo całkowicie odrzuca. Przeciwnicy filmu zarzucają mu skrajny niemalże schematyzm – bohater ma do wyboru dwie odmienne drogi życiowe, może zostać gangsterem, z czym wiążą się natychmiastowe korzyści i widoki na przyszłość, albo podejmie się uczciwej pracy. Z tym że jedyną uczciwą pracą, jaką może zdobyć w swoim mieście, i to też dzięki „układom” dziadka, jest robota w chlewni. No rzeczywiście, można by powiedzieć, Fabicki ułatwił sobie zadanie. A jednak ów schemat zyskał w filmie nie tylko symboliczne, ale racjonalne uzasadnienie.

Wojtek, bohater „Z odzysku”, ma 19 lat i swoje marzenie. Chciałby stać się dorosłym. Tylko w ten sposób może ostatecznie wyrwać się z domu, w którym – jak to się dzieje w większości filmów młodych reżyserów – nic dobrego go nie spotkało. Ojciec odszedł, matka pojawia się parokrotnie w kadrze, ale jest tak niewyraźna, jak kobieta z pokazywanej ostatnio w telewizji reklamy tabletek antygrypowych. Został dziadek, bardzo opiekuńczy, lecz jednocześnie lekki terrorysta, który chciałby po swojemu zaprojektować życie wnukowi. Na co ten nie wyraża zgody. Wojtek chciałby żyć inaczej, ładniej, dlatego bardzo poważnie traktuje swe nowe obowiązki: chce być nie tylko kochankiem, ale jednocześnie opiekunem przebywającej w Polsce nielegalnie Ukrainki, z którą się związał, i jej synka. Czyli ma być poniekąd zastępczym mężem i ojcem.

Przewodnikiem wprowadzającym Wojtka w świat dorosłych mężczyzn staje się właściciel agencji ochrony, niejaki Gazda, jeden z tych złych duchów czyhających na młodzieńców poszukujących od zaraz dobrze płatnej pracy. Ów Gazda w godzinach pracy jest karykaturą gangstera z czarnych amerykańskich filmów, bez zmrużenia oka zleca swym pracownikom egzekucję długów z użyciem jawnie bandyckich metod, lecz po zakończonej robocie zmienia się w przykładnego męża i ojca. „Rodzina jest najważniejsza, reszta to syf” – przekazuje Wojtkowi swą największą mądrość życiową. Co nie przeszkadza mu, tuż po wygłoszeniu pochwały życia familijnego, zaproponować pójście na dziwki. Mały polski bies – na miarę czasów.

Młodego bohatera szybka ścieżka do szczęścia nęci, ale nie może się on pozbyć wątpliwości, której przykładowo nie ma jego kolega, pozbawiony wszelkich skrupułów. Ostatecznie przegra, choć w ostatnim geście rozpaczy spróbuje przepłynąć rzekę, za którą być może uda mu się rozpocząć wspinaczkę od nowa. A może to tylko pobożne życzenie widza, który stanął po jego stronie?

Sztuczna szczęka dla żony

W filmie Michała Rosy „Co słonko widziało” (tytuł oczywiście ironiczny) nieustannie w kadr wchodzi wielki komin, symbol minionych bezpowrotnie czasów przemysłowej świetności miasteczka. W finałowej scenie zostanie wreszcie wysadzony z hukiem, zanim się rozpadnie, wznieci mnóstwo kurzu, kiedy zaś pył opadnie, powrócimy jeszcze na chwilę do oglądanych wcześniej bohaterów, którzy, mimo wcześniejszych niepowodzeń, nie utracili swych marzeń.

Jaki zatem happy end szykuje Michał Rosa stworzonym przez siebie postaciom? Oto małżeństwo w stadium ostatecznego zniechęcenia, którego wspólne wysiłki mają doprowadzić do realizacji niemal fantastycznego planu: jest nim mianowicie marzenie o sztucznej szczęce dla żony, której uzębienie faktycznie znajduje się w opłakanym stanie. Zdesperowany małżonek gotów jest poświęcić dla tak wzniosłego celu wiele, dlatego też przyjmuje mało komfortową, za to kiepsko płatną pracę – przebrany za okropne ptaszysko paraduje po ulicach jako (ledwo) żywa reklama. Kiedy po kłótni z szefem porzuca uwierający go kostium, nie ma innego wyjścia, jak tylko włamać się do zakładu protetyki i wykraść obstalowaną już szczękę, co jednak wcale nie jest łatwym zadaniem dla debiutanta w złodziejskim fachu.

Może więc powiedzie się dziewczynie, która uwielbia śpiewać, a jej marzeniem jest wyjazd do Norwegii. Zebrała trochę pieniędzy, znalazła biuro podróży, zapłaciła za bilet i wszystko potoczyłoby się dalej pięknie, gdyby nie to, że właściciel biura okazał się oszustem. Banalna sprawa, gazety niejednokrotnie pisały o takich przypadkach.

A mimo to film Rosy banalny wcale nie jest: reżyser w drobnych zdarzeniach potrafi bowiem dostrzec głębsze sensy, zaś swych zwyczajnych bohaterów pokazuje z sympatią, wręcz czułością. Mają marzenia takie, na jakie ich stać. Czyli dla nich najważniejsze. Zresztą mimo ogólnie ciemnych barw w ostatniej scenie filmu pojawia się trochę jasności.

Miasta grzechu

Kinomanowi, który zobaczy pod rząd kilka filmów polskich, a w niemal każdym młodego bohatera bez przyszłości, nasuwa się oczywiste pytanie, dlaczego nie porzucają oni w porę swych stron rodzinnych i nie emigrują do wielkich miast, gdzie zawsze o wiele łatwiej o pracę, a może i o szczęście. Taki przecież model kariery obowiązywał w Polsce od dziesięcioleci, a tzw. awans społeczny jest wciąż jeszcze przypominany jako niepodważalne dobrodziejstwo PRL. Okazuje się jednak, że i to marzenie jest obecnie trudne do spełnienia, przynajmniej w kinie polskich filmów (bo w rzeczywistości bywa różnie).

Wielkie miasta przedstawiane są dzisiaj na ekranie jako miasta grzechu, w których przybysz może się pogubić. Taki obraz metropolii pojawiał się zazwyczaj w dawnych nowelach pozytywistycznych, w których bohatera wciągała wielkomiejska dżungla. Ludzie młodzi, zwłaszcza szlachetne kobiety, nie mieli po co tutaj przyjeżdżać. Coś z klimatu takiej właśnie literatury można było znaleźć w „Warszawie” Dariusza Gajewskiego, jednym z najbardziej reprezentacyjnych filmów polskich ostatnich lat (nagrodzonym nagrodą główną na festiwalu w Gdyni). Oto w pociągu do stolicy spotyka się dwoje młodych ludzi, którzy najwyraźniej dość mieli swej prowincjonalnej beznadziei, dlatego postanowili szukać życiowej szansy dalej od domu. Dziewczyna liczy na pomoc mężczyzny, z którym już wcześniej nawiązała intymną więź, chłopiec zaś ma dobrego znajomego, który znalazł atrakcyjną pracę, więc pewnie i jemu pomoże. Na miejscu okazuje się, że oboje mogą liczyć tylko na siebie. Dziewczyna dowie się, że kochanek zapomniał powiedzieć jej o rodzinie, którą już posiada. Chłopca spotka niemniejsze upokorzenie: odnajdzie wprawdzie kumpla pracującego w salonie samochodowym, ale właścicielka zakładu nie zamierza nikogo więcej zatrudniać, zaś ostatecznie znudzona prośbami każe przybysza wykopać (dosłownie!) z zakładu, a zrobi to osobiście jego przyjaciel.

W recenzjach z „Placu Zbawiciela” raczej nie zwracano na ten detal uwagi, ale przecież nieszczęsna bohaterka, żona odrzucona przez męża i upokarzana przez teściową z bardzo kulturalnego domu, pochodzi ze wsi, z którą też zresztą nie ma dobrych kontaktów. Można by także przypomnieć bohaterów filmu Leszka Wosiewicza „Rozdroże Cafe”, którzy nie odnaleźli się w Warszawie. Również w nowelowej „Odzie do radości”, wspólnym debiucie Anny Kazejak-Dawid, Jana Komasy i Macieja Migasa, głośnym manifeście młodego kina, stolica nie jest przyjazna dla bohatera, nie bacząc na jego nabyte tutaj wykształcenie. Zdesperowany wraca w rodzinne, nadmorskie strony, gdzie podejmuje byle jaką pracę w przetwórni rybnej, która nie da mu żadnej satysfakcji. (W innej noweli pojawiał się oczywiście Śląsk).

Zatem z awansem poprzez pracę też nie jest bynajmniej różowo. Może niekoniecznie zaraz musi być chlew, jak u Fabickiego, ale prawie zawsze mnóstwo upokorzeń. W debiutanckim „Chaosie” Xawerego Żuławskiego bohaterka zatrudniająca się w supermarkecie od razu wpada w szpony kierownika, który wyspecjalizował się w wykorzystywaniu (nie tylko w miejscu pracy) młodych, bezbronnych ekspedientek. Supermarket jest w ogóle miejscem szczególnym, czymś w rodzaju czyśćca, do którego trafiają młodzi ludzie jeszcze niezbyt dobrze orientujący się, na czym polegają kapitalistyczne stosunki w miejscu pracy. W formie groteskowej pokazał to Robert Krzempek w filmie pod wyjątkowo przewrotnym tytułem „Czeka na nas świat”. Zagraniczny pracodawca urządza sobie coś w rodzaju castingu dla tubylców pragnących zatrudnić się w nowo powstałym sklepie; w towarzystwie usłużnego miejscowego asystenta zakłada na dłonie białe rękawice, następnie przechadza się przed szeregiem ochotników, dotykając ich szczęk, biustów i mięśni. Niby pan kupujący niewolników. A ci biernie poddają się testowi i jeszcze są zadowoleni, że ktoś w ogóle zwraca na nich uwagę.

Zasadzka na idealistów

Dlaczego się nie buntują? Psycholog Anna Cieślik pisała niedawno w artykule „Skazani na bunt” („Charaktery”, nr 10/06): „Bunt młodych jest naturalnym zjawiskiem rozwojowym, a wraz ze zmieniającym się czasem i kulturą zmieniają się jego formy i przejawy. Obecnie jego przejawami są milczenie i ignorowanie, a nawet lekceważenie”. Bohater groteski „Czeka na nas świat” wybiera skrajnie milczącą formę buntu: odkrywszy w sobie zdolności fakira, każe się zakopać w ziemi. Tam w końcu znajdzie święty spokój: nie musi brać udziału w wyścigu, w którym i tak nie przypadłaby mu rola zwycięzcy.

Przedstawiając rzecz w największym skrócie, polski Hamlet 2006 staje przed takim oto wyborem: być bogatym, ale nieuczciwym, albo dochować wierności ideałom i wybrać życie bez luksusów. Realny kapitalizm jest bowiem zasadzką dla młodych idealistów. Dość przypomnieć losy młodych, rzutkich i pełnych fantazji – do czasu – bohaterów „Długu” Krzysztofa Krauzego. Już się wydawało, że tylko krok dzieli ich od wielkich karier, tymczasem, jak pamiętamy, wszystko skończyło się tragedią. We wspomnianym filmie Żuławskiego „Chaos” zobaczymy trzech przyrodnich braci, z których każdy pójdzie swoją drogą: jeden znajdzie przystań w okolicach Jarmarku Europa na Stadionie Dziesięciolecia, drugi zostanie punkiem i tylko trzeci zacznie się wybijać w biznesie, z szansami na wielki sukces i szczęście osobiste u boku ukochanej dziewczyny. Jak Państwo myślicie, który znajdzie się na samym dnie upokorzenia? Oczywiście ów najbardziej przedsiębiorczy, który chcąc mieć jak najwięcej – w zgodzie z obyczajami panującymi w tym towarzystwie – straci wszystko.

Nie pojawił się dotychczas w polskim kinie pozytywny wizerunek człowieka sukcesu, który uczciwą ciężką pracą doszedł do upragnionego celu i dlatego właśnie zasługuje na szacunek. Droga do finansowego raju zawsze prowadzi na skróty. Nic więc dziwnego, że w uwspółcześnionej wersji „Wesela” (w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego) wszyscy mówili tylko o pieniądzach i załatwiali jakieś podejrzane interesy (sam ślub był też rodzajem kontraktu). Tylko uciec z takiego wesela, co też dwoje młodych, jeszcze niezepsutych, ludzi robi, ale jak potoczyły się dalej ich losy, to już jest temat na nowy dramat.

Może wyjechali na Wyspy Brytyjskie, jak wszyscy bohaterowie trzech nowel wspominanej „Ody do młodości”. Film pochodzi sprzed roku, ciekawe, jak wyglądałby sequel nakręcony teraz? Czy im się udało, spełnili swe marzenia, a może, kto wie, spotkalibyśmy ich wśród demonstrantów witających prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas niedawnej wizyty w Anglii. Takie filmy będą z pewnością wkrótce powstawać, aż dziw, że jeszcze nie zostały nakręcone, jeśli weźmie się pod uwagę rozmiar zarobkowej emigracji.

A co z marzeniami tych, którzy nie chcą doświadczać losu emigranta? Młodych tubylców zadowolonych jakoś tam z życia – na przekór wszelkim utrapieniom – umie pokazywać chyba jedynie Przemysław Wojcieszek. Zarówno w filmie „W dół kolorowym wzgórzem”, jak i w „Doskonałym popołudniu” pojawia się bohater, który nie chce nigdzie wyjeżdżać: tu jest jego dom i tutaj chce zrealizować swe życiowe plany. Nie są to może zbyt wielkie marzenia (chłopiec z pierwszego filmu, po wyjściu z więzienia, chce odzyskać ojcowskie gospodarstwo i dziewczynę, w drugim zaś para młodych ludzi zakłada wydawnictwo), ale na miarę możliwości.

W ogóle zadziwia wewnętrzny spokój bohaterów młodego polskiego kina. Jakby pogodzili się z rolą ofiary. Nikt nie nawołuje do rewolucji, nie burzy się przeciw możnym tego świata, nie chce zmieniać ustroju na jeszcze lepszy. Nawet politycy przedstawiani są z litościwą ironią, bez nienawiści. Początek XXI w. to najwyraźniej nie jest czas wielkich buntowników.

Bilet wstępu do snu

Oczywiście żadna kinematografia, także nasza, nie wyżywi się filmami z przegranym bohaterem w roli głównej. Młodzi twórcy (oraz stojący po ich stronie krytycy) mogą się obrażać, ale dla masowej widowni kino pozostaje niezmiennie miejscem, do którego idzie się m.in. po to, aby przez półtorej godziny śnić sen o lepszym życiu. Dlatego tak wielkim powodzeniem cieszą się nasze komedie romantyczne średniej jakości, w których wszystko zdarzyć się może: kobieta porzucona przez męża parę dni później spotyka sto razy przystojniejszego i sympatyczniejszego partnera, z którym w zakończeniu filmu przejdzie się brzegiem morza w towarzystwie nowych dzieci i psa. Szlachetność jest tu zawsze nagrodzona, a zło potępione. Oglądanie takich filmów przypomina trochę przerzucanie stronic kolorowych magazynów, w których wciąż te same sławne, niezmiennie młode i piękne Polki pozują na tle ogrodów zimowych. Niby real, a naprawdę wirtualna baśń.

Jeżeli nie chcemy wejść do tej bajki, to pozostaje nam śląski syfiasty pejzaż w kolejnym celuloidowym wydaniu. Na razie polskie kino nie pozwala marzyć, że jest coś jeszcze – pomiędzy.

Polityka 47.2006 (2581) z dnia 25.11.2006; Kultura; s. 74
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną