A początek zapowiadał spektakl może nie odkrywczy – raczej typową dostojewszczyznę z ciężką „duchową” rozmową Rogożyna i Myszkina z martwą Nastazją Filipowną w tle – ale przynajmniej porządnie zrobiony. Im jednak dalej, tym gorzej. W kolejnych scenach reżyser skupia się na postaci Nastazji. Problem w tym, że musimy uwierzyć na słowo, że jest ona postacią magnetyczną, wewnętrznie skomplikowaną, cierpiącą i prowokującą cierpienie, szaloną, nieobliczalną, świętą i dziwką jednocześnie. Grająca ją aktorka całą tę burzę uczuć oddaje za pomocą dwóch chwytów: erotycznych pląsów i niewyraźnego wygłaszania kwestii.
Żeby nie było wątpliwości, że to jednak Dostojewski, a więc w grę wchodzą rozbuchane emocje, gra toczy się o najwyższe stawki: duszę, zbawienie; reżyser wprowadza na scenę głębokie metafory… rodem z cyrku. A to pojawi się gruby, półnagi facet, który ni stąd, ni zowąd strzela z bata albo rzuca w Nastazję nożami, a to artyści wniosą płonące pochodnie albo przespacerują się z maskami głowami koni…
Do tego półnaga, ślizgająca się w rozlanej na scenie kałuży dziewczyna. Żenujące i prymitywne. Zaczęło się od wielkich zapowiedzi, castingów i prac laboratoryjnych pod wodzą znanego twórcy teatru alternatywnego – opartego na pracy i prawdzie, a skończyło na teatralnopodobnym hamburgerze.
Fiodor Dostojewski, Idiota, reż. Grzegorz Bral, Teatr Studio w Warszawie