Na i wokół wielkiej kanapy pod monstrualnym neonem z napisem LOVE toczy się w Powszechnym opowieść o równie wielkim, popkulturowym micie idealnego uczucia, który od ponad czterystu lat, jakie minęły od premiery „Romea i Julii”, kształtuje obraz miłości w kolejnych pokoleniach. Aktorzy drzemią na kanapie, by w odpowiednim momencie wcielić się w role bohaterów miłosnej tragedii wszech czasów i zagrać je z komicznym przerysowaniem, bezradni wobec podkręconego przez popkulturę mitu, który stał się zbyt wielki, by móc podejść do niego bez zbroi ironii. Po wykonaniu zadania zmęczeni ponownie wpadają w letarg. To też obraz człowieka, który ma poczucie, że żyje tylko wtedy, gdy kocha. Miłość, najlepiej wielka, szalona i nieszczęśliwa, jest remedium na szarą codzienność.
„Romeo i Julia” Grażyny Kani odwołuje się do hitowej ekranizacji Baza Luhrmanna z 1996 r., z Leonardo DiCaprio i Claire Danes. Akcja spektaklu toczy się w światku przesiąkniętym przemocą, tu naszkicowanym minimalistycznymi środkami, ale z modną nutką nostalgii i odrobiną campowego przerysowania. Młodzi – świetni Jacek Beler i Katarzyna Maria Zielińska – są atrakcyjni, energetyczni, zbuntowani i zarażeni śmiercią. Capuletti (Mariusz Benoit) i Montecchi (Kazimierz Kaczor) to gangsterzy w mikroskali, którzy dając przykład swoim rodom, sami biorą się za bary, ich żony zaś mają rys almodovarowskich „kobiet na skraju załamania nerwowego”. Merkucjo Sławomira Packa podśpiewuje: „Znowu mam doła, znów pragnę śmierci” Tymona i Kur, co jest zarówno ironicznym komentarzem do napadów melancholii Romea, jak i do własnych emocji. Z wrogiem, Tybaltem (Aleksandra Bożek), łączy go rodzaj erotycznego przyciągania, które może się spełnić tylko poprzez walkę i śmierć. Niania Julii (Eliza Borowska) jest tyleż frywolna, co sarkastyczna i smutna. Ona już nie czeka na miłość.
William Szekspir, Romeo i Julia, reż. Grażyna Kania, Teatr Powszechny w Warszawie