Niedośpiewane belcanto
Recenzja spektaklu: „Maria Stuart”, reż. Moshe Leiser i Patrice Caurier
Miłośnicy tradycyjnej opery bardzo się ucieszyli na pojawienie na warszawskiej scenie Donizettiego – rzadko tu ostatnio gości belcanto. Jednak opowieść o dwóch królowych – Marii Stuart i Elżbiecie I – jest bardzo wymagająca wokalnie. Jeśli nie ma do jej wykonania odpowiednich głosów, z wirtuozowską wręcz techniką, a zarazem umiejętnością wyrażania intensywnych emocji, sprawa jest na starcie przegrana. Tak było i tym razem, ponieważ warszawski teatr zaprosił do głównych ról śpiewaków niespełniających tych warunków. Najbardziej skandaliczny był występ Ketevan Kemoklidze (Elżbieta); Cristina Giannelli w roli tytułowej była od niej lepsza dopiero w finale. Trzeci wierzchołek trójkąta miłosnego, czyli Shalva Mukeria jako Leicester, miał głos nieprzyjemnie ostry, ale w przeciwieństwie do obu pań śpiewał czysto. Nie zawiedli polscy śpiewacy w partiach pobocznych (Anna Bernacka, Wojciech Śmiłek, Łukasz Goliński). Duet reżyserski znany jest ze scenicznych prowokacji; w „Marii Stuart” ich nie ma, jest za to śmiertelna nuda i nieciekawa scenografia (w londyńskiej Covent Garden reżyserzy zostali wybuczeni). Jeżeli tym spektaklem mieliśmy się pochwalić, że wchodzimy już w tak prestiżowe koprodukcje, jak ze wspomnianym londyńskim teatrem oraz z Liceu w Barcelonie, to wybór nie był najszczęśliwszy.
Gaetano Donizetti, Maria Stuart, reż. Moshe Leiser i Patrice Caurier, Teatr Wielki-Opera Narodowa