"Wolny strzelec” jest dziełem tak bardzo niemieckim i tak osadzonym w epoce początków romantyzmu, że nie poddaje się sztucznym uniwersalizacjom. Waldemar Zawodziński w łódzkim Teatrze Wielkim, po niezbyt udanym „Czarodziejskim flecie”, trochę się zrehabilitował realizacją dzieła Webera, choć i ona nie zachwyca. Większość spektaklu rozgrywa się wśród pustych ekranów, nie dziwi więc, gdy w pewnym momencie pojawiają się na nich projekcje. Najbardziej reżyser, a zarazem scenograf, z kostiumolożką Marią Balcerek pohasali sobie w II akcie, rozgrywającym się w ich wizji nie w lesie, lecz wręcz w piekle, wśród tłumów postaci boschopodobnych, kiczowatych w swej brzydocie.
Najbardziej jednak smuci, że teatr wziął się za „Wolnego strzelca”, nie mając tenora do odtworzenia głównej roli Maksa (tego, co usłyszeliśmy, nie warto komentować). Lepiej było z rolami żeńskimi, choć Katarzyna Hołysz (Agata) śpiewała chwilami niepewnie; wdzięczną natomiast kreację stworzyła Iwona Socha jako Anusia. Dobrą stroną spektaklu jest orkiestra, prowadzona przez Tadeusza Kozłowskiego, i ruch w scenach tanecznych, zaprojektowany przez Janinę Niesobską.