Czy wystawa artystki, która malowała praktycznie tylko autoportrety i to przez niemal 70 lat, może w ogóle zaciekawić widza? Może, jeżeli twórczynią jest Maria Lassnig, która z utrwalania na płótnie samej siebie zbudowała przejmującą opowieść o cielesności, odkrywaniu zakamarków własnej osobowości, poszukiwaniu tożsamości, oswajaniu lęków. Ze starego powiedzenia, że „twarz jest zwierciadłem duszy”, uczyniła nie tylko credo swej twórczości, ale wręcz życiowy projekt. Dlaczego autoportrety Lassnig się nie nudzą? Bo tylko chwilami zbliżają się do tego, co zwykliśmy uważać za konwencjonalny malarski wizerunek. Zazwyczaj natomiast są swobodnymi improwizacjami na temat tego, czego artystka doświadczała zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Być może czuła się obco i nieswojo, gdy malowała siebie jako kosmitkę. Uprzedmiotowiona przez życie, gdy stawała się na płótnie krzesłem lub fotelem. Czasami w tych autoportretach bez trudu rozpoznamy artystkę, niemal zawsze z rozchylonymi ustami i wyrazem twarzy, jakby pełnym zdziwienia. Czasami jednak rysy się zacierają, a emocje zdają się brać górę nad malarską poprawnością. Niezwykłe w tej sztuce jest to, że mimo wierności autoportretowi artystka całe życie poszukiwała najlepszej, najbardziej adekwatnej formy pokazywania, czy może raczej obnażania siebie. Bez trudu odnajdziemy na płótnach wpływy ekspresjonizmu, realizm, surrealizm, elementy abstrakcji, rozliczne eksperymenty z poszukiwaniem relacji między tłem a figurą. Niezależnie od stylistyki, jej obrazy wręcz kipią od metafor, skojarzeń, metasensu, co dla odbiorcy stanowić może dodatkową intelektualną zagadkę. Mocne, rasowe malarstwo.
Maria Lassnig, Galeria Zachęta, Warszawa, do 15 października