Kagame jest gwiazdą pierwszej wielkości. W czasie jego kilkunastoletnich rządów, wpierw wiceprezydenta, teraz głowy państwa, Rwanda nie tylko otrząsnęła się z horroru rzezi 1994 r., w których zginęło 800 tys. ludzi, ale jeszcze z pozycji najbiedniejszego kraju globu wysforowała się do awangardy kontynentu. W zeszłym roku Bank Światowy uznał ją za najlepiej reformowany kraj na świecie. Przez ostatnie pięć lat gospodarka się podwoiła, w tym roku ma urosnąć o około 6 proc. Ten maleńki górzysty kraj, wciśnięty między potężne Kongo i Tanzanię to przykład afrykańskiego success story, niebywałego, bo osiągnięto w niespokojnym regionie. Dzisiejsza Rwanda to powszechna edukacja, parlament, gdzie blisko połowę deputowanych stanowią kobiety, to dobre drogi, bieżąca woda, działające telefony komórkowe i zmniejszona korupcja. Jest bezpieczniej, ludzie żyją coraz dłużej i mniej chorują, a rząd w Kigali skwapliwie podkreśla, że nawet górskie goryle, dotąd trzebione wojnami, także mają się coraz lepiej.
Te osiągnięcia nie do przecenienia to niewątpliwie zasługa Kagamego, który marzy o uczynieniu z Rwandy afrykańskiego Singapuru. Przyciąga inwestorów i dystansuje się od kroplówki z pomocą, a tę którą dostaje potrafi sprawnie wykorzystać, czym uwodzi instytucje pomocowe, zniechęcone marnotrawieniem wsparcia, co jest afrykańską regułą. Bryluje na salonach, podziwem darzą go Bill Clinton, Tony Blair i brytyjscy konserwatyści. Ma dobry kontakt z Chinami i rzuca wyzwanie Zachodowi, oskarżając go o postkolonialną arogancję. A pod koniec czerwca Ban Ki-moon, sekretarz generalny ONZ zaprosił Kagamego, by wspólnie z hiszpańskim premierem Zapatero współprzewodniczył ONZ-owskiej grupie (w jej składzie między innymi Bill Gates, Jeffrey Sachs i założyciel CNN, Ted Turner), która ma obmyślić przyszłą strategię walki z biedą.