Wiaczesław Kaliniczenko, ukraiński trener Moniki Pyrek, mówi, że jeśli spod butów tyczkarza na rozbiegu nie idzie kurz, o udanym skoku trzeba zapomnieć. Fizyki się nie oszuka – tyczka odda tyle energii, ile się w nią włoży. Dlatego nie ma miejsca na zawahania. Od pierwszego kroku: cała naprzód.
Jeśli chodzi o stopień trudności, nie ma wielu porównywalnych konkurencji. Już sam bieg z kilkumetrową żerdzią to wyzwanie. A trzeba jeszcze opuścić ją w odpowiednim momencie, trafić w niewielki dołek, wzbić się w powietrze z zachowaniem wszystkich technicznych przykazań, odepchnąć od tyczki i na wysokości pierwszego piętra wykonać ekwilibrystyczny ruch nad poprzeczką. – Cała sztuka polega na tym, by w mgnieniu oka zgrać wiele elementów. Jedno ogniwo zawiedzie i łańcuch się sypie – opisuje trener Roman Dakiniewicz, którego wychowanek z bydgoskiej Zawiszy Paweł Wojciechowski dwa tygodnie przed lekkoatletycznymi mistrzostwami świata w Daegu ustanowił światowy rekord sezonu i rekord Polski: 5,91 m. Doskoczył w to miejsce po 11 latach pracy, co zdaniem trenera Dakiniewicza mniej więcej pokazuje, ile potrzeba czasu na stworzenie zawodnika liczącego się na świecie.
Ryzyko zawodowe
Aby skok o tyczce stał się sposobem na życie, należy jednak wyrobić w sobie nawyki sprzeczne z ludzką naturą. – Po założeniu tyczki leci się do góry, głową w dół. Poza tym trzeba się wówczas pozbawić jedynego punktu oparcia. A gdy człowiek znajduje się w powietrzu, to jego pierwszą myślą jest raczej: czego by się tu przytrzymać, prawda? – retorycznie pyta Monika Pyrek, trzykrotna medalistka mistrzostw świata.