Londyński przepis na igrzyska olimpijskie nie odbiega zanadto od standardowego: bierze się górę pieniędzy (na pierwszy ogień zarezerwowano 2,7 mld funtów), planuje, buduje, modernizuje, fasonuje, mobilizuje armię ludzi, maluje trawę na zielono. Forsuje się poprawkę budżetu – w przypadku Londynu stanęło na jednej, ale konkretnej: na wydatki zaplanowano w końcu 9,3 mld funtów. Obiecuje historyczne i niezapomniane święto sportu. Apeluje do mieszkańców o gościnność oraz uprasza ich jednocześnie o cierpliwość w pokrywaniu rozłożonego na lata rachunku za imprezę, na której zarabia głównie Międzynarodowy Komitet Olimpijski oraz jego najważniejsi żywiciele – sponsorzy i telewizje. Wreszcie modli się o brak incydentów i zakłóceń; w przypadku Londynu konkretnie o: niedopuszczenie do aktów terroru, sprawny transport i żeby przestał padać deszcz.
Można uznać, że wróciła normalność. W Atenach zadanie zorganizowania największego wydarzenia współczesnego świata wyraźnie gospodarzy przerosło – poślizg wisiał na włosku, skończyło się na strachu, a na końcu było nawet śmiesznie, gdy jeden z lokalnych producentów chipsów wypuścił reklamę, w której brzuchaci faceci w kaskach zajadają się smażonymi plasterkami ziemniaków, robota stoi, a płotkarze wychodząc z wirażu skaczą przez taczki i hałdy piachu.
W Pekinie planowano i budowano na rozkaz; w związku z olimpijskimi inwestycjami przesiedlono 1,5 mln ludzi, więc żadne opóźnienia ani zakłócenia nie mąciły spokoju ojców olimpizmu, ale za to musieli się oni zmierzyć z niewygodnymi pytaniami, dlaczego urządzili święto sportu w kraju, w którym obywateli gnębi się metodami żywcem wyjętymi z „Roku 1984”.
Organizatorzy londyńskich igrzysk oszczędzili władzom MKOl zmartwień – przygotowania przebiegały gładko.