Olśnienie przyszło pewnego styczniowego ranka, który przywitał nowojorczyków nietypowo letnią pogodą. Colin Beavan nie był specjalistą w dziedzinie globalnego ocieplenia, ale potraktował to jako znak. Wjeżdżając windą do swojego apartamentu przy Piątej Alei, rozmyślał nad pogarszającym się stanem naturalnego środowiska. „Może problemem nie są inni, ale moja pasywność, poczucie bezradności” – zanotował później w książce, opisując moment, w którym postanowił zmienić swoje życie.
A było co zmieniać. Do listopada 2006 r. Colin był dość stereotypowo zalatanym mieszkańcem Manhattanu. Od przygotowywania posiłków we własnej kuchni wolał jedzenie zamawiane na wynos w pobliskich restauracjach. Pochłaniał hektolitry kawy, najczęściej z papierowego kubka od wszechobecnego na wyspie Starbucksa. Jego żona Michelle nie mogła się skoncentrować na pracy bez mrożonego poczwórnego espresso. Miała też inne słabostki – zamiłowanie do ogłupiających programów reality show oraz bardzo drogich markowych ubrań. Tuż przed rozpoczęciem eksperymentu postanowiła zaszaleć ostatni raz i przepuściła całą pensję na zakupy (m.in. buty marki Chloé, warte 975 dol.). Więzi z naturą ograniczały się do wizyt w parku z ich prawie dwuletnią córką Isabellą. Beavanom daleko było do zapalonych ekologów.
Wszystko się zmieniło, gdy Colin zaczął szukać tematu na nową książkę. Do tej pory napisał dwie historyczne i miał poczucie, że czas zająć się teraźniejszością. Przy lunchu w drogiej restauracji zaczął tłumaczyć swojemu agentowi, że chce zachęcać ludzi do tego, by zadbali o planetę. Ten szybko to uciął: nikt nie chce czytać o tym, że źle prowadzi życie, i to od osoby, która nie ma żadnego doświadczenia w sferze ochrony środowiska.