Ludzie i style

Babki, matki, trenerki

Kobiety, które wychowały polskich piłkarzy

Felicja Brzęczek (babcia Kuby Błaszczykowskiego): - Bardzo lubimy z mężem piłkę... Felicja Brzęczek (babcia Kuby Błaszczykowskiego): - Bardzo lubimy z mężem piłkę... Jacenty Dędek
Los chciał, że kluczowe role w wychowaniu największych gwiazd polskiej piłki – Kuby Błaszczykowskiego, Roberta Lewandowskiego i Wojciecha Szczęsnego – odegrały kobiety. Babcia Felicja, mama Iwona i mama Alicja.
Iwona Lewandowska: - Sport bardzo nas zbliżył do siebie.Tadeusz Późniak/Polityka Iwona Lewandowska: - Sport bardzo nas zbliżył do siebie.
Alicja Szczęsna: - Nigdy nie obawiałam się, że futbol zepsuje mi synów.Tadeusz Późniak/Polityka Alicja Szczęsna: - Nigdy nie obawiałam się, że futbol zepsuje mi synów.

Felicja Brzęczek: ile się nadrę na tych meczach!

Według jednej niemieckiej gazety to ja już nie żyję – jednego razu, gdy Kubuś zagrał słabszy mecz w Borussii, to napisali, że nie był sobą na boisku, bo mu akurat babcia zmarła. W ogóle się tym nie przejęłam, bo to przecież wróżba długiego życia, jak się jest przez pomyłkę wziętym za nieboszczyka. No, ale swoją drogą, skąd się takie pierdoły w gazecie biorą – napisać o mnie, że nie żyję, jak ja przecież żyję! I jeszcze jaka sprytna jestem!

Ten spryt mam w genach. Mamusia moja też taka była – zaradna, żadnej pracy się nie bała, dożyła w dobrej formie 90 lat. Po niej mam smykałkę do handlu. Od małego jeździłam z Truskolasów do wujostwa w Częstochowie, mieli tam mały sklepik, pomagałam, bo wujek na oczy chorował, niedowidział. Potem, już na swoim, mieliśmy szklarnie z kwiatami, warzywami. Hodowałam drób. A już od wielu lat mam kwiaciarnię. Dzisiaj wstałam za dwadzieścia czwarta rano, żeby pojechać na giełdę po kwiaty, bo córka rękę złamała i trzeba ją było zastąpić.

Kwiaciarnię prowadzę z córką, wnuczki trochę pomagają. Mąż nie żyje już ponad 20 lat. Chorował na serce, prof. Zembala mu w klinice w Zabrzu wszczepiał zastawki, ale potem mąż już był bardzo słabowity. I któregoś dnia dostał wylewu, umarł w szpitalu. Dobrze nam było ze sobą, zżyci byliśmy. Bardzo lubiliśmy piłkę, jeździliśmy na mecze, jak starszy syn Krzysio grał w okręgówce. Kiedyś, pamiętam, jak Krzysia sfaulowali, że leżał na trawie bez czucia, to nie wytrzymałam i wbiegłam na boisko z krzykiem, aż za mną sędzia się wydzierał: Halo, dokąd to!

Sport zawsze bardzo uważałam. Gdy tylko mam czas, oglądam, jak leci, tylko boksu i żużla nie uznaję, bo tam wypadki i kalectwo w powietrzu wiszą. A ile się nadrę na tych meczach! Dumna byłam z najmłodszego syna Jureczka [Jerzy Brzęczek, kapitan srebrnej reprezentacji olimpijskiej z 1992 r., zawodnik klubów polskich, austriackich i izraelskich – red.], jeździłam na jego mecze, jeszcze jak grał w Poznaniu i w Katowicach, przyjmowałam wyrazy uznania.

Już podczas jego kariery odkryłam, co to znaczy piłkarska sława, no ale to, co się dzieje w związku z Kubusiem, to przechodzi ludzkie pojęcie. Jak do mnie przyjeżdża, to mu do podpisania podsuwam całe stosy koszulek i piłek. Nawet się trochę złości, że mnie ludzie wykorzystują, ale ja już taka jestem, że nikomu nie potrafię odmówić. A już najbardziej dzieciom, bo dla nich to sama radość.

Teraz w nim wszyscy widzą gwiazdę, kapitana reprezentacji, człowieka sukcesu, a to na włosku wisiało – nie piłka, ale życie, przyszłość jego, nie było wiadomo, jak on się z tą tragedią upora. Przecież był świadkiem całej awantury wszczętej przez ojca... Mama mu na rękach zmarła. W tym roku 18 lat minęło.

Od początku było wiadomo, że ja się chłopcami zajmę. Swoich pięcioro wychowałam, to i z nimi musiałam sobie poradzić. Nie ma dla matki większego bólu jak stracić dziecko, ale nauczyłam się płakać tak, żeby Kubuś z Dawidkiem nie widzieli, bo oni już przeszli swoje. Kubuś zamknął się w sobie po tej tragedii, nic go nie interesowało, nawet piłka, rosnąć przestał, aż się radziliśmy pani psycholog, co robić, ale ona mówiła, że czas, tylko czas.

Jeśli chodzi o sport, to się za bardzo nie mieszałam. Jureczek był dla chłopców wzorem. Kubuś najpierw przeszedł do Górnika Zabrze, ale stamtąd szybko wrócił, nie odpowiadali mu tam ludzie, dokuczali. No i na dobre wyszło, bo zaraz potem poszedł do Wisły i zdobyli mistrzostwo. Dawidek też się dobrze zapowiadał, ale miał kontuzję, trzy operacje na kolano, w końcu musiał piłkę rzucić, bo mógł zostać kaleką. Uczy u nas w szkole w Truskolasach wuefu i pomaga Jureczkowi w prowadzeniu treningów w Rakowie Częstochowa.

Z ojcem chłopcy nie mieli kontaktu, jak już wyszedł z więzienia. Ale gdy się Kubuś dowiedział, że poważnie choruje, to mówi do Dawida: znajdź dobrych lekarzy, żeby pomogli ojcu. No, i Dawid pojechał, pozałatwiał, ale jakiś czas potem on mimo wszystko umarł. To było tuż przed mistrzostwami Europy w Polsce, Kubuś musiał się zwolnić ze zgrupowania, pojechali razem z Dawidem na pogrzeb. W czarnych garniturach, stosownie do okoliczności. Ładny wieniec im zrobiłam.

 

Iwona Lewandowska: chciałam, żeby był siatkarzem

Sportowe geny? Chyba coś w tym jest. Mój mąż Krzysiek był mistrzem Europy juniorów w judo, ale dalszego ciągu nie było, bo brakowało mu stabilizacji, ciągle się trenerzy zmieniali. Miał oko do talentów, wypatrzył dryg Roberta do piłki. Bo ja chciałam, żeby został siatkarzem, realizując moje marzenia. Właśnie przez siatkówkę trafiłam z Grudziądza do Warszawy, na AWF, a wtedy akademicka drużyna kobieca była w stolicy bardzo porządna, pierwszoligowa. Trochę mi wzrostu brakowało, ale zacięta byłam, zostawałam po treningach. Nawet Hubert Wagner, słynny Kat, kiedyś powiedział, że widzi we mnie potencjał na rozgrywającą.

Wszystko u nas w domu kręciło się wokół sportu. Uczyłam wuefu, Krzysiek tak samo, był też dyrektorem hali sportowej. Więc dzieciaki, Robert i Milena, nasiąkały tym klimatem od małego. Sport bardzo nas zbliżył do siebie, mnóstwo czasu spędzaliśmy razem – nie tylko w szkole i potem na zajęciach, ale też w weekendy, bo każdy weekend to był wyjazd na mecz albo na zawody – Robert w piłkę, a Milena w siatkówkę.

Krzysiek twardo stąpał po ziemi, nie był typem euforycznym, ale święcie wierzył, że Robert się przebije. Nie przelewało nam się, ale na sprzęt dla Roberta nigdy nie żałował, kupował mu najlepsze korki. I gdy ta kariera już zaczynała przybierać realne kształty, to Krzysiek zachorował – najpierw nowotwór, a potem kaskada innych chorób. Nawet gdy jego stan się pogarszał, nie dopuszczałam do siebie myśli, że może z tego nie wyjść – przyzwyczaił mnie, że z każdych kłopotów umiał się wykaraskać, nigdy nie bał się brać byka za rogi.

Umarł dwa dni po operacji wycięcia guza. W domu, niespodziewanie, bo ze szpitala wychodziliśmy z wiarą, że najgorsze za nami. Cierpiałam, ale przede wszystkim musiałam pomóc dzieciom uporać się ze stratą. Milena sama zdecydowała, że na kilka miesięcy wyjedzie do Stanów, razem z przyjaciółmi, na program wymiany studenckiej. Dla Roberta, wtedy 16-latka, byłam na każde zawołanie. Coś w nim zgasło, nie umiał się cieszyć z goli. Przylgnęła do niego łatka mruka, byli też tacy, dla których jego powściągliwość na boisku była oznaką dojrzałości, bo niby nie zadowalał się pierwszym sukcesem z brzegu. Ale ja wiem, że tak reagował na śmierć taty.

Musiałam wziąć dodatkowy etat w innej szkole i dorabiać jako instruktorka siatkówki, żeby jakoś związać koniec z końcem. A jak już się uporałam z obowiązkami, to do godz. 23 tłukłam z młodzieżą w siatkówkę. Wyżyć się, zmęczyć tak bardzo, żeby nie mieć czasu na umartwianie. Wracałam na ostatnich nogach do pustego domu, bo Robert przeniósł się z Mileną do Warszawy, do mieszkania po babci – mieli bliżej do klubów. Milena była dla brata wielkim oparciem. Jeździłam do nich w weekendy, woziłam zapasy jedzenia.

Myślę, że najbardziej przydałam się Robertowi, jak odtrąciła go Legia. Podcięło mu to skrzydła. Przez całą drogę do domu się nie odzywał, jeść nie chciał, no po prostu obraz nędzy i rozpaczy. Wiedziałam, że trzeba szybko coś zaradzić, bo będzie krucho. Powiedziałam: pakuj się, jedziemy. Wpadliśmy do Marka Krzywickiego, pierwszego trenera Roberta z Varsovii. Cała byłam podminowana, głos podniesiony, powiedziałam: główkuj, Marek, gdzie by tu w okolicy klub dla Bobka znaleźć. I nagle olśnienie: Znicz Pruszków.

Od razu tam pojechaliśmy, akurat mieli trening, a za parę dni wyjeżdżali na obóz przygotowawczy. Pogadałam chwilę z prezesem, z trenerami, w końcu któryś z nich mówi: no, Bobek, przebieraj się, na co czekasz! A w Bobka jakby nowe życie wstąpiło. I okazało się, że ten Znicz był znakomitą trampoliną.

Bo ja nie lubię niezałatwionych spraw. Inni się wolą przespać z problemem, a ja muszę od razu – wóz albo przewóz. Teraz myślę, że ten prztyczek od Legii nie był zły. Robert zrozumiał, że nie wszystko się w życiu dostaje na tacy. Wtedy w Legii uderzyło mnie też to, że my, rodzice piłkarzy pukających do drzwi pierwszego zespołu, byliśmy przez sztab szkoleniowy traktowani jak powietrze. Ze mną nikt nie rozmawiał, nie pytał o Roberta, o jego charakter, problemy, a przecież nie można być dobrym trenerem, jeśli się zawodnika nie przejrzy na wylot. Myślałam, że na tym poziomie to typowe, że trener to za ważna figura, żeby się zniżać do rozmowy z rodzicem, ale okazało się, że są również inni, jak Franciszek Smuda. Uchodzi za burkliwego, nieprzystępnego, a gdy Robert trafił do Lecha, rozmawialiśmy dobrych parę godzin i na koniec mi za tę rozmowę podziękował, stwierdził, że mu się przyda w adaptacji Roberta w zespole.

Myślę, że moje czucie sportu i to, że cały czas uczestniczyłam w piłkarskim życiu Roberta, pomogło mi się w tym męskim środowisku odnaleźć, gdy zostałam sama. Miałam znajomych, nie byłam traktowana jak nadgorliwa mamuśka z pretensjami. Bałam się skutków niektórych decyzji, ale im Robert był starszy, tym większym był dla mnie oparciem – na chłodno wszystko analizował i był w swoich wyborach bardzo przekonujący. Tak jak Krzysiek.

Najtrudniej było, gdy wokół Roberta zaczęli się kręcić menedżerowie obiecujący złote góry. Nawet gdy już postawiliśmy na współpracę z Czarkiem Kucharskim, co chwila znajdowali się życzliwi, którzy siali w głowie zamęt. A jak do tej pory każda decyzja Czarka to był strzał w dziesiątkę.

Nadal uczę w szkole wuefu, mieszkam w tym samym domu w Lesznie. Jeżdżę czasami do Dortmundu na mecze, duma mnie rozpiera, bo przecież sama wiem, ile to trzeba sił i dyscypliny wewnętrznej, żeby zajść tak daleko. Na treningi z Leszna do Warszawy woziłam przecież z Robertem różnych jego kolegów – wszyscy się wykruszyli, nie umieli zacisnąć zębów. A może ich rodzicom nie wystarczyło cierpliwości?

 

Alicja Szczęsna: mam matczyny spokój

Nie czuję potrzeby, żeby istnieć publicznie, mam w tym względzie złe doświadczenia. Przed Euro w Polsce udzieliłam szczerego wywiadu, chcąc pokazać, że Wojtek i Janek mają nie tylko ojca, jak wskazuje Wikipedia (Maciej Szczęsny, były bramkarz, mistrz Polski z Legią, Polonią, Widzewem i Wisłą – red.). No i odrobinę za bardzo się w tej rozmowie otworzyłam, parę fragmentów zostało opacznie zrozumianych i miałam z tego powodu różne nieprzyjemności.

Z niesmakiem wspominam opublikowany w jednym z kolorowych magazynów „wywiad” ze mną na temat tragicznej śmierci mojej córeczki Natalki. Nigdy takiego wywiadu nie udzieliłam i również teraz chciałabym zakończyć ten wątek, gdyż jest to dla mnie otwarta rana. Gdy skontaktowałam się z redakcją i zagroziłam procesem, zareagowali cynicznie: proszę bardzo, zawsze jesteśmy na to przygotowani.

Mam świadomość czasów, w jakich żyjemy, jednak ta pogoń za plotkami powinna mieć jakieś granice. Jak z Wojtkiem – gdy po meczu wysyła w stronę trybun całusa, od razu zaczyna się poszukiwanie jego aktualnej sympatii. Śmiejemy się, że daremny trud, bo ten buziak przeważnie jest dla mamy. Ten gest zawsze wywołuje u mnie wzruszenie. Pomimo że jestem silna i zahartowana przez życie.

Gdy Wojtek miał miesiąc, a Janek dwa lata, zostałam z nimi sama. Nic nie zapowiadało odejścia Maćka, cztery miesiące wcześniej wzięliśmy ślub kościelny. Tak się skończyła nasza nastoletnia miłość. Po prostu Maciek nie potrafił unieść odpowiedzialności i obowiązków związanych z byciem głową rodziny.

Miałam 25 lat i rozsypane życie. Jak sobie poradziłam? Kiedy dziś na to patrzę, sama się dziwię. Bardzo wsparli mnie moja mama i rodzina Maćka. Miałam ich na miejscu, w Warszawie, pomagali w wychowaniu chłopców, zawsze mogłam na nich liczyć. Teściowa, nauczycielka z wykształcenia, i jej mąż, psycholog, dużo czasu poświęcali na edukowanie Janka i Wojtka, bo mieli poczucie, że mama trochę przymyka na to oko.

Teraz rozumiem ich obawy, bo sportu faktycznie było dużo. Z treningu na trening, jazda autobusami przez całą Warszawę. Taniec, tenis, gimnastyka. Zapisywałam synów na różne zajęcia, bo roznosiła ich energia. Poza tym sama uprawiałam w szkole lekkoatletykę, przed ciążą grałam zawodowo w szczypiorniaka. Kochałam to. Sport nauczył mnie woli walki i dał pewność siebie – bardzo mi się te lekcje w życiu przydały. Wierzyłam, że i chłopcom taka szkoła charakteru dobrze zrobi.

Dziś wiem, że za bardzo ich rozpieszczałam. Wracali z treningów skonani i żal mi było gonić ich do sprzątania pokoju albo zmywania. Właściwie nie mieli żadnych domowych obowiązków. Jednak mimo to nigdy nie sprawiali mi kłopotów, miałam w sobie taki głęboki spokój, że nie stoją pod trzepakiem, nie licytują się z kolegami na szalone pomysły i nie będę musiała się za nich wstydzić.

Mimo że straciłam pierwsze dziecko, Natalkę, nigdy nie pomyślałam, że bezpiecznej będzie trzymać chłopców pod kloszem. A przecież treningi odrywają dziecko od rodzica i są przyspieszoną lekcją samodzielności. Gdy Wojtek miał 8 lat, sam pojechał pociągiem do dziadków na wczasy nad morze. Gdybym dziś tak zrobiła, pewnie dziecko na pierwszej stacji odebrałaby policja, a ja otrzymałabym kuratora z sądu. Jednak dzięki mojemu podejściu do wychowania chłopcy okrzepli, nabrali pewności siebie, stali się przebojowi. To na pewno pomogło Wojtkowi odnaleźć się w Arsenalu, gdzie trafił jako 16-latek.

Wtedy już od paru lat w sportowym wychowaniu chłopców wspierał mnie Maciek. Zorganizował im prywatne zajęcia u Krzysztofa Dowhania, najlepszego w Polsce trenera od szkolenia bramkarzy. Jako sportowiec niewątpliwie był dla nich idolem numer jeden. Na meczach stał za bramką, kibicował. Pomagał im analizować grę, wyciągać wnioski z błędów. Wcześniej angażował się na tyle, ile mógł. Grał przecież w Łodzi, w Krakowie, ale kiedy miał czas, przyjeżdżał do chłopaków, zabierał ich na weekendowe wypady, na fajne wakacje, bo mnie nie było stać.

Gdy chłopcy byli mali, doskwierała mi niestabilność zawodowa. Zdarzało się, że traciłam pracę z dnia na dzień, jak w pewnej agencji reklamowej, której szefowie, Holendrzy, doszli do wniosku, że Polska to rynek bez perspektyw. Dwa lata temu zdobyłam dyplom z administracji, pracuję w jednym ze stołecznych urzędów dzielnicowych. Czuję wokół siebie czasami taki wielki znak zapytania: po co ona to robi, przecież ma takiego bogatego syna, mogłaby żyć jak pani. Owszem, Wojtek daje mi prezenty, ale nie utrzymuje mnie. Duma by mi nie pozwoliła na życie bez pracy i wyczekiwanie przelewów od Wojtka. Zresztą lubię tę pracę, ludzi wokół siebie, nie potrafiłabym nic nie robić.

Nigdy nie obawiałam się, że futbol zepsuje mi synów. Ale wiem, że nie można koncentrować się tylko na punkcie sportowej kariery, warto mieć zapasowy plan na życie – najlepszym dowodem jest Janek, który świetnie się zapowiadał, ale wyhamował po ciężkiej kontuzji i już nigdy zapewne nie osiągnie tego, co Wojtek. Założył szkółkę bramkarską, gra w IV-ligowej Radości Warszawa, jeżdżę na jego mecze, kiedy tylko mogę. Może dla niego to nawet ważniejsze niż dla Wojtka.

Jestem szczęśliwa jako matka i jako kobieta. Po latach samotności znalazłam bratnią duszę. Jesteśmy razem od czterech lat, planujemy ślub, ale trudno zgrać termin z piłkarskim kalendarzem Wojtka. Chłopcy znaleźli kumpla, bo mój partner nigdy nie wchodził w rolę ojca. Znają się zresztą z Maćkiem i na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, bym na naszym weselu drugi taniec zatańczyła z Maćkiem.

Wiele dałabym, by Wojtka mieć przy sobie tak jak Janka. Zwłaszcza że jestem typem matki Polki. Potrzebuję kontaktu z dziećmi, ich bliskości. Poczucia, że gdy trzeba pomóc, jestem pod ręką. Zresztą czuję miłość chłopców i ich pewność, że zawsze mogą na mnie liczyć. To mój największy życiowy sukces.

Polityka 51-52.2013 (2938) z dnia 17.12.2013; Ludzie i Style; s. 136
Oryginalny tytuł tekstu: "Babki, matki, trenerki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną