Prezydent Jacques Rogge pożegnał się w zeszłym roku z posadą szefa Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, ale twardy kurs trzymał do końca. Im częściej słyszał, że Rosja nie jest godna igrzysk olimpijskich, tym bardziej podkreślał, że to suwerenny kraj, a rolą MKOl nie jest recenzowanie prowadzonej przed prezydenta Putina polityki. I jeszcze przestrzegał przyszłych olimpijczyków, by nie ważyli się na publiczne gesty poparcia dla rosyjskich homoseksualistów, wobec których zaostrzono niedawno prawo.
Czym to grozi, wie Emma Green Tregaro, Szwedka skacząca wzwyż. Podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata w lekkiej atletyce zademonstrowała na moskiewskim stadionie Łużniki pomalowane w barwy tęczy paznokcie. Kamery to wychwyciły, kontekst był oczywisty. Ale niebawem dostała od szefów swojej federacji ultimatum: albo powściągnie się od dalszych gestów, albo czeka ją dyskwalifikacja. Naciskana, przemalowała paznokcie na czerwono, ale i tak stała się symbolem rzadkiej wśród sportowców odwagi.
Również sportowców wyjeżdżających na igrzyska do Pekinu przestrzegano przed krytyką partyjnej dyktatury, cenzury internetu, prześladowań Tybetańczyków oraz publicznych egzekucji. Skutecznie. W końcu Karta Olimpijska mówi jasno: wykorzystywanie udziału w zawodach do propagandy politycznej, religijnej lub rasowej jest zabronione. Przypominając ten zapis, olimpijscy protektorzy dodają jeszcze od siebie, że igrzyska były, są i będą ponad podziałami. Gdyby stać ich było na przypływ szczerości, powinni też przyznać: to my decydujemy, które przepisy są święte. Tak było od zawsze.
Pierwsi prezesi MKOl w forsowaniu własnego światopoglądu byli właściwie bezkarni.