Przyszłość ma czerwony kolor, plastikową powłokę, okrągły kształt, a jej serce to mały silnik, bateria oraz system czujników. Przyszłość nazywa się „kopenhaskie koło”, a technologiczna rewolucja, którą niesie, w dużym skrócie wygląda następująco: energia gromadzona podczas hamowania albo jazdy w dół zamieniana jest na dodatkowy zastrzyk mocy, swego rodzaju turbodoładowanie, z którego rowerzysta korzysta w zależności od potrzeb. Wszystko zaprogramowane i sterowane z aplikacji pobranej na smartfon, dostosowane do indywidualnego tempa jazdy użytkownika. Cena – jak na razie 700 dol.
Kopenhaskie koło to odprysk coraz bardziej powszechnej mody na rowery elektryczne (różnica polega na tym, że koło można w każdej chwili zdemontować i przywrócić rowerowi jego konwencjonalną formę). Idea wyposażenia jednośladu w jakiś rodzaj technicznego wspomagania, odciążającego użytkownika, pojawiła się już dobre 20 lat temu, jednak były kłopoty z wprowadzeniem patentów w życie, głównie z powodu zawodności akumulatorów, stanowiących sedno innowacji. – Zdarzało się również dość często, że mechanizm wariował, gdy cyklista przejeżdżał np. pod linią wysokiego napięcia albo trakcją tramwajową – dodaje Mikołaj Jurkowlaniec, kolarz górski oraz współpracownik „Magazynu Rowerowego”, dla którego testuje sprzęt.
Napęd na miarę
Elektryczne rowery wynaleziono głównie z myślą o wygodnictwie mieszczuchów, chcących przemieszczać się szybciej, ale bez wysiłku. – W Europie Zachodniej elektryki sprzedają się coraz lepiej. Są kraje, gdzie ich udział w rynku sięga 15–20 proc.