Historia Jasona Collinsa, pierwszego zdeklarowanego homoseksualisty na parkietach NBA, to dla amerykańskiej opinii publicznej opowieść o obywatelskiej odwadze i niezłomności. Jego zeszłoroczny coming out na łamach „Sports Illustrated” został okrzyknięty jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach zawodowego sportu w USA, a byli i tacy, którzy stwierdzili, że mamy do czynienia ze zjawiskiem wyjątkowym na skalę całej Ameryki.
„Jestem 34-letnim centrem z NBA. Jestem czarny. Jestem gejem” – wyznał Collins w kwietniu 2013 r. Ameryka odpowiedziała społeczną owacją. Bill Clinton oświadczył, że „jest dumny z możliwości nazywania się przyjacielem Jasona Collinsa”. Michelle Obama napisała na Twitterze, że „to wielki krok naprzód dla całego kraju”. Jej małżonek, prezydent Stanów Zjednoczonych chwycił za telefon i w emocjonalnej rozmowie z koszykarzem wyraził swój podziw, wsparcie, a nawet podziękowanie za „heroiczną decyzję”.
Do akceptacji homoseksualisty w swoich szeregach dojrzeli też zawodnicy NBA. Dojrzeli, a właściwie odrobili lekcję Tima Hardawaya. Gdy po zakończeniu kariery w 2007 r. na wyjście z szafy zdecydował się John Amaechi, wtedy już były gracz m.in. Utah Jazz i Orlando Magic, Hardaway, gwiazdor NBA lat 90., oznajmił publicznie, że „nienawidzi gejów” i „nie pozwoli, by mieli takie same prawa jak hetero”, za co spotkała go druzgocąca krytyka.
Przy okazji sprawy Collinsa Hardaway reflektuje się: „Każdy z nas ma obowiązek szanować go za to, kim jest”. A kolejne pokolenie idoli amerykańskiej koszykówki prześciga się w pochwalnej sztafecie.