W środowe popołudnie, w parku Pole Mokotowskie w centrum Warszawy, spotyka się kilkanaście osób. Stają na trawie w kręgu. – Mam na imię Piotr – mówi szczupły mężczyzna z włosami do ramion. – He he he he he! Lubię gorącą herbatę w deszczowy dzień. He he he he he!
Po kolei każdy podaje imię, mówi, co lubi, i wybucha śmiechem. Jednym przychodzi to z łatwością, inni się zmuszają, by wydobyć z siebie: cha cha, hi hi czy he he. Piotr Bielski, prowadzący zajęcia, pokazuje następne ćwiczenie. Uczestnicy podają sobie ręce, patrząc w oczy i głośno się śmiejąc. Potem wszyscy udają, że biorą prysznic, wyprowadzają psy na spacer, że sami są psami, które biegają po parku i robią kupy... Co jakiś czas stają w kole, klaszczą w ręce, podnoszą je do góry i powtarzają: – Ho, ho! Ha, ha, ha! Albo: – Świetnie, świetnie, hej! Symulują też, że otwierają puszkę z napojem śmiechu, doją krowy, znoszą jajka, rozbijają je sobie na głowach, prowadzą samochody, pilotują samoloty, lądują nimi w dżungli, uciekają przed krokodylem. I tak przez 45 minut.
Piotr przypomina co jakiś czas, by patrzyli sobie w oczy i śmiali się głośno, z brzucha. Jedni raz po raz wybuchają gromkim śmiechem, innym wcale do śmiechu nie jest. Rozciągają usta w sztucznym grymasie i próbują wydobyć z siebie jakieś dźwięki. – Lekarz z Indii Madan Kataria, twórca jogi śmiechu, mówi: Udawajcie, aż zaczniecie naprawdę się śmiać. I podkreśla, że nie ma różnicy między naturalnym a udawanym śmiechem. Taki też ma działanie terapeutyczne – wyjaśnia Piotr Bielski, dyplomowany jogin śmiechu, a także socjolog i dziennikarz.