Ludzie i style

Goli po godzinach

Nergal o występach zespołu Behemoth w Rosji i na Ukrainie

„Po ponad 20 latach na scenie mogę powiedzieć, że trasy, które teraz gramy, są najlepszymi w historii Behemoth”. „Po ponad 20 latach na scenie mogę powiedzieć, że trasy, które teraz gramy, są najlepszymi w historii Behemoth”. Maksymilian Rigamonti/Newsweek Polska / Forum
Rozmowa z Adamem Nergalem Darskim o przekraczaniu granic i o tym, jak metalowa grupa Behemoth pracuje na obraz Polski w świecie.
„Pod sceną bawią się Żydzi i muzułmanie, a na scenie napier... black metal z katolickiej Polski – dla mnie to jest cholernie symboliczne”.Krzysztof Kuczyk/Forum „Pod sceną bawią się Żydzi i muzułmanie, a na scenie napier... black metal z katolickiej Polski – dla mnie to jest cholernie symboliczne”.
„Niezmiennie czuję się Europejczykiem, ale dzisiaj mówię, że jesteśmy z Polski, bo jestem z tego dumny”.Krzysztof Kuczyk/Forum „Niezmiennie czuję się Europejczykiem, ale dzisiaj mówię, że jesteśmy z Polski, bo jestem z tego dumny”.

Jarek Szubrycht: – Gdzie czujesz się bardziej u siebie? Na lotnisku, w autokarze, na scenie czy w swoim trójmiejskim mieszkaniu?
Adam Nergal Darski: – Nauczyłem się żyć w drodze. Kilka lat temu zdałem sobie sprawę z tego, że większość czasu spędzam na kółkach.

Pewnie są tacy, którzy myślą, że to oznacza nieustanny bal.
Gdybym wyjeżdżał raz czy dwa razy w roku, mógłbym sobie pozwolić na totalny odlot. Skoro jednak większość czasu spędzam w trasie, staram się przenieść na nią domowe rytuały, dbać o siebie. Mamy 30 koncertów na trasie, 30 miast i gdybym w każdym chciał się zabawić, prawdopodobnie umarłbym po tygodniu. Musimy też myśleć o tym, żeby każdy kolejny koncert był jak najlepszy. Powinniśmy się więc wyspać, nikt nie może mieć kaca, każdy powinien mieć przestrzeń dla siebie i szanować przestrzeń kolegi z zespołu. To naprawdę działa. Po ponad 20 latach na scenie mogę powiedzieć, że trasy, które teraz gramy, są najlepszymi w historii Behemoth.

Czy przy tym wszystkim masz czas i ochotę, by coś zobaczyć, spróbować lokalnej kuchni?
Staram się jak najwięcej zobaczyć, doświadczyć, posmakować. Jeśli mam dwie, trzy godziny i nie jestem bardzo zmęczony, zakładam buty do biegania i ruszam w miasto. To dla mnie jedna z najlepszych form zwiedzania. Dobrze orientuję się w terenie, więc zwykle się nie gubię, a jak się gubię, to jest jeszcze ciekawiej. Tak przeżywane trasy to kopalnia inspiracji. Na przykład przez ostatnie kilka miesięcy szukałem i podglądałem golibrodów, chcąc przenieść najlepsze doświadczenia i pomysły do Barberiana, do Warszawy.

Czym właściwie jest Barberian? To twój fundusz emerytalny czy zabawka znudzonego rockmana, który postanowił zostać golibrodą?
Lubię myśleć, że nasz salon koresponduje z tym, co robię na co dzień, jest w podobny sposób niszowy. Zwykłe zakłady fryzjerskie to mainstream, nic ekscytującego, a nasze strzyżenie bród to nisza. Underground, w którym dzieją się najciekawsze rzeczy. Bo tu nie chodzi tylko o dbanie o zarost, ale o pewien styl życia, spędzanie czasu w ciekawym towarzystwie, stworzenie fajnej, przyjaznej przestrzeni dla mężczyzny. Wytworzyła się wokół tego cała subkultura, która zaczyna nieco przypominać boom na studia tatuażu.

Kobietom wstęp wzbroniony?
Aż tak radykalni nie jesteśmy, mamy zresztą kobiety w załodze. Jedną z moich wspólniczek jest kobieta, Gosia Marczewska, która wymyśliła Barberiana i zaraziła mnie tym pomysłem. Ale rzeczywiście, jest salon w Rotterdamie, jeden z najbardziej znanych w Europie, do którego mogą wchodzić tylko faceci i zwierzęta. My jesteśmy bardziej otwarci. Jeśli przyjdzie do nas Conchita Wurst, zapewnimy jej pełen serwis. (śmiech)

Ile razy graliście w Rosji?
Pięć tras koncertowych. A właściwie cztery i jedną trzecią…

Czy tym razem jakieś znaki na niebie i ziemi zapowiadały, że może być trudniej?
Jeśli pojawiały się takie sygnały, ignorowałem je. Nawet kiedy ludzie mówią wprost, że powinniśmy przemyśleć, być może się wycofać, bo okoliczności nie sprzyjają, ja zawsze stoję na stanowisku, że nie odwołujemy, jedziemy, działamy.

Jak ten ślepy koń, co wygrał Wielką Pardubicką, bo nie widział przeszkód?
Tak to działa. Mój wrodzony optymizm sprawia, że ich nie widzę. Kilka tygodni temu graliśmy w Izraelu z okazji tamtejszej premiery albumu „The Satanist”. Koncert był reklamowany od miesięcy, kilkaset biletów sprzedanych, ale w międzyczasie bardzo zaostrzył się konflikt w Strefie Gazy i dzień przed naszym wylotem Hamas ogłosił, że zaczyna ostrzał rakietowy międzynarodowego lotniska w Tel Awiwie. Co mamy robić? Koledzy mówią, że powinniśmy się zastanowić, że licho nie śpi… Nie uległem jednak panice. Polecieliśmy, zagraliśmy, włos nikomu z głowy nie spadł. Nie chcę i nie lubię być mieszany w politykę. Niestety, polityka sama czasem się o nas upomina, wciąga zespół w swój świat, choć się o to nie prosimy. Chcemy po prostu grać dla ludzi.

Sam fakt, że pojechaliście do Izraela, gdy trwała ofensywa w Gazie, został przez część waszych fanów odczytany jako manifest polityczny, gest poparcia dla premiera Netanjahu.
To prawda, spotkaliśmy się ze sporą falą hejtu… Po koncercie w Tel Awiwie, podczas kolacji z naszymi żydowskimi przyjaciółmi, powiedziałem im: „Słuchajcie, jeśli pewnego dnia okaże się, że można zagrać koncert w Palestynie, to Behemoth będzie pierwszym zespołem, który to zrobi”. Oczywiście, ktoś od razu złośliwie skomentował: „I prawdopodobnie ostatnim”, ale w gruncie rzeczy reakcja moich kolegów Żydów była bardzo pozytywna, życzyli nam powodzenia.

Pomysł grania po drugiej stronie muru nie wydał im się przynajmniej ekstrawagancki?
W telewizorze widzisz dwa nienawidzące się narody, ale na miejscu się okazuje, że oni po prostu żyją razem, potrafią koegzystować… Podczas naszego koncertu w Izraelu dostrzegłem ze sceny dziewczynę w hidżabie! Nie mogłem w to uwierzyć. Pomiędzy utworami poprosiłem naszego technicznego, żeby ją odnalazł i przyprowadził, koniecznie chciałem ją poznać. Okazało się, że jest to Arabka, która jak wielu jej rodaków mieszka w Izraelu i żyje z Żydami w pełnej symbiozie. Jest muzułmanką, ale też fanką metalu i często bywa na koncertach. Mówiła mi, że nigdy nie spotkała się z jakimkolwiek aktem nienawiści czy choćby braku szacunku wobec swojej kultury czy wyznania. To oznacza, że porozumienie, choć trudne, jest możliwe. Wyobrażasz to sobie? Pod sceną bawią się Żydzi i muzułmanie, a na scenie napier... black metal z katolickiej Polski – dla mnie to jest cholernie symboliczne. Dla artysty to potwierdzenie tego, że sztuka może wszystko. Behemoth może i jest hermetyczny, ale przekraczamy granice, robimy rzeczy, o których ludziom się nie śniło.

Wróćmy do Rosji. Wspomniałeś, że przed wyjazdem odebrałeś kilka sygnałów ostrzegawczych. O jakim charakterze?
Zbrojny konflikt na Ukrainie wisiał w powietrzu. Dwa miesiące przed naszą trasą głośna była sprawa Daniela Olbrychskiego, który zamanifestował swoją niechęć do Putina, ogłaszając, że nie pojedzie do Rosji, nie zagra w umówionym wcześniej spektaklu.

Nie przyszło ci do głowy ogłoszenie podobnego bojkotu?
My jesteśmy ponad to. Nie jechaliśmy tam, żeby grać na Kremlu czy w garnizonie pod Pskowem. Chcieliśmy grać dla ludzi, którzy są ofiarami tej sytuacji. Szanuję decyzję Olbrychskiego, ale dla mnie oczywiste było, że Behemoth jedzie, realizuje swój cel, swoją misję niezależnie od polityki. W swojej naiwności byłem przekonany, że to się uda, że przejedziemy przez Rosję niezauważeni. To, co się stało, zaskoczyło nas wszystkich. Okazało się, że jesteśmy pod lupą od samego początku.

Na czym to polegało? Za waszym autokarem snuła się czarna wołga?
Mieliśmy grać w Chabarowsku, na Syberii, ale lokalny gubernator, zainspirowany protestami działaczy religijnych, powiedział publicznie, że do tego nie dopuści, że nasz samolot w ogóle nie wyląduje w mieście. Takie tam polityczne pierdolenie, nigdy nie traktuję tego poważnie… Tym razem jednak gubernator okazał się skuteczny. Koncert rzeczywiście został odwołany, bo żaden klub w okolicy, nawet prywatny, nie ośmielił się nas przyjąć. W porządku, w takim razie nie gramy, lecimy dalej. Mieliśmy jednak międzylądowanie w Chabarowsku. Samolot wylądował. Pasażerowie idą jak zwykle do autobusu zaparkowanego na płycie lotniska, a na nas czeka kilku oficerów. Pokazują, że mamy wejść do innego samochodu, który wiezie nas pod tylne wejście na zamknięty terminal. Tutaj, odizolowani od reszty lotniska, czekamy na nasz samolot do Irkucka. Miał tam do nas przyjechać człowiek, który chciał organizować nasz koncert w Chabarowsku, żeby się przywitać, porozmawiać, ale policja go nie wpuściła. Nawet Wadim, który organizuje nam trasy na Wschodzie od wielu lat, a jest Białorusinem – a więc doskonale rozumie naturę tych ludzi i sposób działania władz – nie mógł uwierzyć, co się dzieje.

To was jednak nie zniechęciło, pchaliście się w głąb Rosji.
Być może powinniśmy zawrócić już po pierwszym koncercie. Graliśmy na północy, w Murmańsku, w prawdopodobnie najbrzydszym mieście na świecie. Tydzień przed przyjazdem klub, w którym mieliśmy grać, został zmieniony – po to, by zmylić ludzi, którzy próbowali storpedować naszą rosyjską trasę. Zamieniono kiepski klub na prawdziwą norę, ale oczywiście zgodziliśmy się. Byle przeć naprzód, niezależnie od wiatru, który wieje nam prosto w twarz. Okazało się, że na nasz koncert przyszło kilku oficerów FSM, czyli rosyjskiej Federalnej Służby Migracyjnej. Gdy tylko zeszliśmy ze sceny, kazali nam się ubrać i zdezelowanymi gazikami powieźli do swojego biura. Nie zdążyliśmy się nawet umyć. Była druga w nocy, o ósmej rano mieliśmy samolot, ale im się nie spieszyło – przesłuchali każdego z nas, odciski palców, grzywna… Nie aresztowali nikogo, ale pogrozili palcem. Powiedzieli, że mamy złe wizy.

Tak było? Podaliście im pretekst na tacy?
Skąd. Urzędnik rosyjskiej ambasady, który zapoznał się z naszymi dokumentami, powiedział, że potrzebujemy wizę biznesową, więc o taką wystąpiliśmy. W Murmańsku po pierwszym koncercie oznajmiono nam, że powinniśmy mieć wizy pracownicze. Zaryzykowaliśmy jednak i pojechaliśmy dalej. W Jekaterynburgu FSM znowu się do nas dobrała, cała procedura została powtórzona, tyle że w mniej przyjaznych warunkach, bo skończyło się to aresztem. Cały paradoks jednak polega na tym, że w Jekaterynburgu powiedziano nam, że nie powinniśmy mieć wiz biznesowych ani pracowniczych, ale artystyczne. Od razu widzisz, że to jakiś szwindel grubymi nićmi szyty. Nawet gdybyśmy im pokazali wszystkie wizy świata, znaleźliby jakiś powód, żeby nas jak najszybciej usunąć ze swojego kraju.

Wylądowaliście w rosyjskim areszcie, na Uralu. Baliście się?
Nawet jeśli tak było, nikt nie dał po sobie tego poznać. Staraliśmy się robić dobrą minę do złej gry. Myślałem sobie, że nie może być źle, przecież to nie jest więzienie w Meksyku, jestem w kraju, który jest naszym sąsiadem, mamy XXI w., więc wszystko chyba będzie OK. Odczuliśmy jednak potężne różnice cywilizacyjne. Czuliśmy napięcie, niezbyt starannie ukrywaną wrogość. Warunki były surowe, nieprzyjazne… Zaskoczyli nas tym, że wywieźli nas za miasto, do aresztu, ale wiedziałem, że prędzej czy później wyjdziemy. Na tym etapie chcieliśmy już po prostu jak najszybciej wrócić do kraju.

Na złość Putinowi polecieliście na Ukrainę. Wszystkie trasy omijają dziś ten kraj, artyści boją się o swoje bezpieczeństwo.
Choćby dlatego warto tam grać! Wiedzieliśmy, że jedziemy w miejsce podwyższonego ryzyka, gdzie ludzie nie mają dziś fajnie i właśnie dlatego powinniśmy być razem z nimi. Poza tym wiedziałem, że na tym koncercie będą nie tylko Ukraińcy, ale też Białorusini czy Rosjanie, którzy w tym roku nie mogli zobaczyć nas w Moskwie.

Graliście w Kijowie?
Nie. Na festiwalu Carpathian Alliance, który odbywa się w Karpatach, na szczycie góry. Śpisz w hotelu, w dolinie, a na teren imprezy dostajesz się kolejką linową, długą na prawie trzy kilometry. Sprzęt wwożą tam jeepami, ale wystarczy, że trochę popada i droga robi się nieprzejezdna. Wyobraź sobie więc, że w środku nocy wskakujesz z gitarą do dwuosobowego wagonika i odjeżdżasz w ciemność. Płyniesz tak w powietrzu 40 minut, wokół głucha noc, komórki przestają działać. Absolutna cisza. Niesamowite wrażenie, można się zakochać. Sam koncert rewelacyjny. Oni naprawdę byli nam wdzięczni, że przyjechaliśmy. Widziałem w tłumie flagi polskie i ukraińskie, więc pozwoliłem sobie na gest solidarności – złapałem jedną i drugą, podniosłem obie do góry, dziękując za koncert, za okazane nam serce.

Polskość to dla robiących międzynarodową karierę metalowców atut czy obciążenie?
Gdybym miał dzisiaj zrobić bilans, plusów wynikających z bycia polskim artystą podróżującym po świecie byłoby więcej niż minusów. Jako Polak miałem utrudniony start – bo sytuacja ekonomiczna, bo granice, bo wizy… – ale z drugiej strony mobilizowało mnie to do walki, do jeszcze cięższej pracy.

I fani z dalekiego świata to doceniali? Nie było im wszystko jedno, skąd przyjechaliście?
Tak, doceniali. Co nie zmienia faktu, że do dzisiaj w Ameryce jest mnóstwo ludzi, którzy nie mają pojęcia, gdzie leży Polska. Ale też dla coraz większej grupy, szczególnie młodych ludzi, synonimem Polski jest Behemoth. Mój stosunek do Polski zwykle był ambiwalentny, ale teraz mi zależy.

Na czym konkretnie?
Na opinii o Polsce w świecie, bo wiem, że sam – czy tego chcę czy nie – ciężko na nią pracuję. Kiedyś potrafiłem zapowiadać nasz koncert słowami: „Jesteśmy Behemoth z Europy”. Niezmiennie czuję się Europejczykiem, ale dzisiaj mówię, że jesteśmy z Polski, bo jestem z tego dumny.

Przy okazji otwarcia w Warszawie wystawy zdjęć dokumentujących norweską scenę blackmetalową ambasador Norwegii opowiadał o tym, że źli metalowcy to ich dobro narodowe. Polscy dyplomaci chwalą się Behemothem?
Mój jedyny kontakt z ambasadą miał miejsce za sprawą filmu, w którym grałem [„AmbaSSada” Juliusza Machulskiego – przyp. aut.]. Politycy raczej się do nas nie garną. Jesteśmy średnio wygodnym sojusznikiem. Bogu ducha winny ksiądz Boniecki dał mi się kiedyś namówić na wspólne zdjęcie, bo chciał mi zrobić przyjemność, a ja w swojej naiwności wrzuciłem je do sieci, bo pomyślałem, że fajnie pochwalić się takim spotkaniem. Nie przewidziałem, że go za to zmasakrują, że wyleją mu na głowę wiadro pomyj. Sądzę więc, że zdjęcie w moim towarzystwie nikomu nie pomoże wygrać wyborów. Jeszcze nie teraz. (śmiech)

rozmawiał Jarek Szubrycht

Adam Nergal Darski – lider blackmetalowej formacji Behemoth, po godzinach celebryta, hobbystycznie aktor, dziennikarz i golibroda. Od lutego br. w światowej trasie promującej album „The Satanist”, która objęła już blisko 30 państw. 2 października rozpoczyna się jej polska część – dziewięć koncertów w największych miastach. Po występach w kraju Behemoth leci na kilkanaście koncertów do Ameryki Południowej.

Polityka 40.2014 (2978) z dnia 30.09.2014; Ludzie i Style; s. 97
Oryginalny tytuł tekstu: "Goli po godzinach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną