Ludzie i style

Ostro na prostą

Były piłkarz zainwestował w klinikę leczenia uzależnień

Krzysztof Ostrowski (z lewej) z Piotrem Peterseilem, z którym stworzyli klinikę. Krzysztof Ostrowski (z lewej) z Piotrem Peterseilem, z którym stworzyli klinikę. Sebastian Borowski / Newspix.pl
Piłkarze inwestują zwykle w mieszkania, ośrodki wypoczynkowe albo salony urody, ale Krzysztof Ostrowski postawił na klinikę leczenia uzależnień. Przed laty sam wyszedł z narkotyków.
Wnętrze ośrodka w MirkowieSebastian Borowski/Newspix.pl Wnętrze ośrodka w Mirkowie
W ciągu czterech lat przez Mandalę przewinęło sie ponad 300 osób.Sebastian Borowski/Newspix.pl W ciągu czterech lat przez Mandalę przewinęło sie ponad 300 osób.

Pan prezes się myli – oznajmił Krzysztof Ostrowski, zwany Ostrym, pomocnik Śląska Wrocław, ligowiec solidny, acz drugoplanowy. Miał na myśli słowa prezesa PZPN Zbigniewa Bońka, który, usprawiedliwiając własny udział w kampanii reklamowej bukmachera nielegalnie działającego w Polsce, mówił, że nie słyszał o przypadkach uzależnienia od hazardu w sieci. Tymczasem w swojej klinice Ostry miał pacjentów, którzy leczyli się z hazardowego nałogu. Jak również lekomanów, seksoholików, a przede wszystkim narkomanów i alkoholików. Ostatnia plaga: dopalacze.

Współwłaścicielem Mandali, kliniki leczenia uzależnień, Krzysztof Ostrowski został tak: na pomysł wpadł jego przyjaciel Piotr Peterseil, dyplomowany pedagog oraz terapeuta z kilkuletnim stażem wyciągania ludzi z nałogów. Pracując w publicznych placówkach, wyczuł, że to zbyt powierzchowna odpowiedź na potrzeby rynku. Przyjęcie na oddział poprzedzone było kilkumiesięcznym oczekiwaniem, ośrodki były przepełnione, wykwalifikowanych terapeutów nie starczało w stosunku do liczby pacjentów oraz ich potrzeb. Więc leczenie się wlekło. Tymczasem Peterseil często stykał się z nałogowcami, którzy za komfort ominięcia kolejek gotowi byli płacić. Jak również z takimi, dla których bił ostatni dzwon zwrotu z równi pochyłej. Bo niżej była już tamta strona lustra.

Miał wiedzę, doświadczenie, energię i pomysł na stworzenie miejsca, w którym leczy się tych, którzy chcą tego sami z siebie. Potrzebował wspólnika, który wyłożyłby na start trochę gotówki, a Ostrowski miał oszczędności z kilku lat kopania piłki na ligowych boiskach. Większość czasu spędził w Śląsku, gdy ten dopiero dobijał do Ekstraklasy, miał też krótki epizod w Legii. Trzy sezony pograł w Widzewie, skąd odchodził, użerając się o wypłaty. Żadna tam wielka kariera, ale odłożyć się dało.

To było drugie podejście Piotra i Krzysztofa do wspólnych interesów. Wcześniej zainwestowali w restaurację – na przedmieściach Wrocławia, dla osiedlającej się tam nowej klasy średniej. Okazało się jednak, że upchani w blokowiskach preferują wypady do miasta w sensie ścisłym, rozumianego jako wrocławski rynek i okolice. Sprzedali knajpę z poczuciem, że sprzedają problem.

Wyjść z zakrętu

Są kolegami z osiedla. W szkolnych latach ich znajomość sprowadzała się do „cześć, cześć”. Obracali się w innym towarzystwie, bo Peterseil jest o kilka lat starszy, ale przejawiali podobnie niebezpieczne skłonności do kolorowania sobie życia. Krzysiek poprzestał na marihuanie. Palił ponad dwa lata; z biegiem czasu coraz bardziej nałogowo, tępo, zamulająco. Był nieźle zapowiadającym się piłkarzem – jako 16-latek regularnie trenował z dorosłą drużyną Śląska – jednak reżim pracy był dla niego nie do pogodzenia z pokusami życia. – Któregoś dnia poszedłem do trenera Wojciecha Łazarka i powiedziałem, że przez treningi zawalam szkołę i muszę odpuścić. W rzeczywistości chodziło mi o to, żeby mieć czas dla kumpli od blantów – opowiada.

Odstawił marihuanę z dnia na dzień, bez niczyjej pomocy, wystraszony coraz bardziej realną perspektywą przyszłości bez piłki. Peterseil do zerwania z nałogiem potrzebował fachowców. Też zaczynał od trawki, ale szybko brnął coraz głębiej. Któregoś dnia ktoś podsunął mu brown sugar. Odleciał i chciał jeszcze. Będąc na głodzie, nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje – dopiero kolega od igły wyczytał w podręczniku brata studiującego medycynę, że ten dziwny stan niepokoju, rozedrgania, fizycznego bólu i zaburzeń świadomości to są objawy odstawienne.

Na dwa lata trafiłem do ośrodka Monaru w Dębowcu, nieopodal Częstochowy. Wytrzymałem, dostałem tam szkołę przetrwania. Gdy wyszedłem, wiedziałem, że chcę pomagać ludziom, którzy znaleźli się na podobnym zakręcie jak ja – mówi.

Klinikę otworzyli w 2011 r. Wynajęli dom w podwrocławskim Mirkowie – położony na uboczu, rozległy, z przestronnym wnętrzem, w którym znać pretensjonalne ciągoty poprzednich właścicieli do antyku w złym guście. Gdy rozniosło się, że w Mandali leczą za pieniądze, na początku sypnęło zainteresowanymi nie terapią, ale papierkiem, do okazania w związku z kłopotami z prawem, w jakie popadli. Za zaświadczenie oferowali po kilka tysięcy złotych, był nawet jeden szczególnie zdeterminowany gość – położył na stole 15 tys. Ostrowski z Peterseilem pokazywali im drzwi, bo uznali, że jeśli na dzień dobry złamią zasady, które sami sobie wyznaczyli, to jak będą mogli egzekwować etykę od swoich pacjentów?

Popołudniową porą w ośrodku jest cisza jak makiem zasiał. Okna przysłonięte roletami, pastelowe ściany toną w półmroku, ciepłe światło bije tylko od masywnego akwarium, na wprost którego stoją dwa fotele. Na ścianach plakaty z reprodukcjami Kandinsky’ego i van Gogha, w salonie nad telewizorem wisi wielki arkusz z odręczną litanią faz choroby alkoholowej. Na stoliku papierosy, jakieś szpargały. Nieopodal, w lekkim nieładzie, gry planszowe oraz karty. W kominku tli się grube polano. Domowo.

Pacjenci przemykają, cicho stukając klapkami. Z jednej sesji na drugą – dawka w Mandali jest uderzeniowa: 130 godzin w ciągu miesiąca. Ostra praca trwa od poniedziałku do sobotniego przedpołudnia, reszta weekendu jest wolna, z tym że niedzielę zarezerwowano na odwiedziny bliskich, których zresztą też, w miarę możliwości, wciąga się w terapię. Mają oswoić się ze źródłem problemu „swojego” pacjenta, umiejscowić w nim siebie, nauczyć się ostrożności wymaganej również od nich w życiu na trzeźwo.

Z dziesięciu miejsc aktualnie zajętych jest sześć. Sami mężczyźni, w wieku od 19 do 38 lat. Wszyscy leczą się z uzależnienia od narkotyków. Marihuana, dopalacze, amfetamina, metamfetamina, kokaina. Leczy się Dominik, lat 23, jedynak z tzw. dobrego domu – ojciec prowadzi firmę, mama jest księgową. Dał im ostatnio nieźle popalić – policjanci wpadali bladym świtem do domu, robili kipisz, wyprowadzali Dominika w kajdankach, podejrzewając go o szereg niecnych czynów, których część popełnił – wiele można zrobić, byle tylko zamotać prochy, podsumowuje Dominik. Bolały go spojrzenia rodziców; w ich oczach widział rozczarowanie, nieufność i pretensje – to był kolejny powód, by ćpać jeszcze ostrzej. W końcu wylądował na ulicy, z ponadstukilowego aktywnego pięściarza zrobił się cień człowieka. W odruchu rodzicielskiej troski, kolejnym z serii, ojciec wreszcie namówił Dominika do podjęcia terapii.

Leczy się również Artur. Też z metamfetaminy. Siedzi na kanapie w maleńkim pokoiku zupełnie niepasującym do tego wielkiego domu, nerwowo pociera środkowym palcem prawej dłoni dresowe spodnie i opowiada o ostatnich sześciu latach ze swojego 24-letniego życia. Imprezy, dużo imprez, a na nich trawa, halucynogeny, biały proszek, po którym czuł się królem życia. W ostatniej fazie uzależnienia wciągał już tego proszku upiorne ilości, 2 gramy tygodniowo, diler z Jeleniej Góry sprzedawał mu na zeszyt – facet ma takie obroty, że o sto złotych długu się nie upomina, mówi Artur.

Pod koniec ćpania wewnętrzna moc ustąpiła przekonaniu, że jest szpiegowany i osaczony. Nie odstępowało go ani na chwilę, z tym że Artur nie dawał niczego po sobie poznać – wszystko działo się w jego głowie. Pewnej nocy wywrócił do góry nogami mieszkanie (rodzice zostawili mu je po rozwodzie) w poszukiwaniu podsłuchów, dłubał otwory w drewnianych drzwiach, gdzie uroił sobie poukrywane kamery. Wydzwaniał do rodziców po parę razy w ciągu godziny, wypytując, gdzie są i dlaczego kłamią. Aż w końcu przyjechał ojciec (był akurat w kraju, bo na co dzień robi w budowlance na Zachodzie) i Artur przyznał się do wszystkiego. Poprosił ojca, żeby pomógł mu znaleźć jakiś odwyk, bo sam nie da rady.

Dominik: – Moje pierwsze skojarzenie z tego rodzaju ośrodkiem to było grube babsko w białym kitlu, w trepach i z wielką strzykawką w dłoni. Tymczasem od tego miejsca bije ciepło.

Artur: – Nigdy nie poznałem tylu zajebistych ludzi. Terapeutów, aktualnych pacjentów, byłych pacjentów, którzy zaglądają tu pochwalić się swoją trzeźwością i wesprzeć. Dominik: – Za tydzień wychodzę. Oduczyłem się myśleć tylko z dnia na dzień. Mam plany na przyszłość, co w moim przypadku jest sukcesem.

Artur: – Odkąd tu jestem, dwa razy strasznie mi się chciało ćpać. A raz nawet miałem okazję. Taki sprawdzian, czy treningi pokonywania głodu coś dały. Okazało się, że dały. Jasne, że na zewnątrz będzie trudniej, ale jestem dobrej myśli.

Wołali za nim: narkoman

W ciągu czterech lat przez Mandalę przewinęło się ponad 300 osób. Klasa średnia i wyżej, bo nie każdego przecież stać, by wyłożyć co najmniej kilka tysięcy (stawki ustalane są indywidualnie) za terapię i pobyt w ośrodku. Zdaniem Piotra odpłatność leczenia to dodatkowa motywacja, zwłaszcza gdy zrzuca się na nie rodzina, bliscy albo parafianie, jak w przypadku jednego księdza, który nie dawał sobie rady z piciem. Nie wszystkim udaje się pomóc. Zdarzają się ucieczki, wydalenia za złamanie regulaminu. Powroty do nałogów, nawet wśród najlepiej rokujących. Skuteczność leczenia w Mandali sięga 50 proc. Piotr uważa, że to powód do dumy.

Piotr jest jednym z czterech terapeutów na stałe pracujących w klinice. Dla pacjentów wyrocznia: Piotr przekonał, Piotr powiedział, muszę zapytać Piotra. Krzysztof jest od papierowej bieżączki oraz przekuwania w konkret wizji rozwoju, bo interes kręci się aż miło. Ale nie tylko. Jakieś dwa lata temu miał w karierze kilkumiesięczną przerwę, nie mógł znaleźć klubu. Wtedy przyjeżdżał do Mandali często, dyżurował po nocach. Przywiózł swój sprzęt do ćwiczeń, zostawił go w ośrodku. W zeszłym roku spędził w Mandali święta Bożego Narodzenia.

Lubię gadać z pacjentami. Oni mówią mi o swoich źródłach uzależnienia, ja odwzajemniam się własnymi doświadczeniami – opowiada Ostrowski. – W moim przypadku marihuana była ucieczką przed niezadowoleniem z samego siebie, niskim poczuciem własnej wartości. Źle mi było z samym sobą, czułem się niepotrzebny, słaby. Gdy w juniorskich czasach dostawałem powołania do kadry, odmawiałem, bo uważałem, że się nie nadaję na reprezentanta kraju.

Mandala to jest dla Ostrego inny świat – tu spadają maski, ludzie nie boją się mówić o swoich uczuciach, lękach, potrzebach. Zupełnie inaczej niż w piłkarskiej szatni, gdzie mocno trzyma się kult twardziela. Naładowanego adrenaliną, nieustępliwego, skrywającego emocje, które mogą być poczytane za słabość. Zdystansowanego wobec kolegów z klubu, z którymi wprawdzie jedzie się na jednym wózku, ale którzy są też rywalami w walce o przyszłość, o pieniądze.

Ten klimat szczerości stara się przeszczepić do drużyny Śląska – zwłaszcza młodzi zawodnicy wiedzą, że z Ostrym można pogadać. Starsi też to wiedzą. Jeszcze jakiś czas temu, w manierze koszarowych żartów, wołali za nim: narkoman. Teraz wołają: psycholog.

Imiona pacjentów kliniki na ich prośbę zostały zmienione.

Polityka 4.2015 (2993) z dnia 20.01.2015; Ludzie i style; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Ostro na prostą"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Kultura

Mario Bros. Ulubiony bohater dorosłych i dzieci. Sam ma w sobie coś z dziecka

Jak to się stało, że ulubionym bohaterem dorosłych i ich dzieci stał się wąsaty hydraulik w czerwonej czapce?

Michał R. Wiśniewski
23.05.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną