Recepcja jest jednocześnie barem. Na miejscu mamy basen z sauną, na dachu – ogromny taras z niesamowitym widokiem na miasto. W przestronnym salonie nielimitowany dostęp do projektora, odtwarzacza DVD, konsoli do gier i stołu do bilarda, a zamiast kuchni – restauracja, w której uznany szef kuchni przygotowuje wielodaniowe posiłki z lokalnych produktów. A to wszystko razem nie jest opisem pięciogwiazdkowego hotelu, tylko jednego z obiektów popularnej w Europie sieci hosteli.
Jeszcze kilka lat temu hostelem nazywano miejsce, w którym za parę groszy za noc można się było przespać na jednym z piętrowych łóżek w wieloosobowej sali. Nikt nie przejmował się chrapiącym współtowarzyszem czy przerwą na wietrzenie pokoju, podczas której trzeba było opuścić pomieszczenie. Najistotniejsza była możliwość spędzenia czasu wśród ludzi, dla których punktem honoru nie jest zaliczanie wytyczonych w przewodniku zabytków i zakup chińskiego magnesu na lodówkę, tylko dobra zabawa i poznanie zakamarków miasta niedostępnych przeciętnemu turyście. Choć tak naprawdę dla backpackerów – młodych (choćby i duchem) turystów z plecakiem zwiedzających świat – to niska cena za nocleg była priorytetem.
Trochę historii
Wszystko zaczęło się ponad sto lat temu, gdy niemiecki nauczyciel Richard Schirmann wybrał się z uczniami na szkolną wycieczkę. Wędrującą po wsi grupę zaskoczyła ulewa. Pedagog wraz z dziećmi postanowił schronić się przed deszczem w pobliskiej szkole. Wtedy też Schirmannowi zaświtała w głowie myśl, by szkolne budynki, które zazwyczaj w wakacje stoją puste, wykorzystywać jako miejsca noclegowe dla podróżujących uczniów.