Swojsko brzmiące łamańce z makiem (chrupiące placuszki maczane w masie makowej) Lucyny Ćwierczakiewiczowej czy podwędzane serdelki Marii Disslowej nie są na tyle wyszukane, by aspirować do miana kuchni gourmet, czyli tej z najwyższej półki. Nazwy potraw z książek nestorek polskiej gastronomii nie odeszły całkiem do lamusa, ale różne kojarzące się z prowincjonalnością określenia ustąpiły miejsca nowym, angielskim i francuskim – szpanerskiemu żargonowi młodych kucharzy, którzy nowomowę przywożą z Londynu, ze stolicy współczesnych kulinariów. A potem ruszają na podbój rodzimych programów telewizyjnych typu „Top Chef” i „Hell’s Kitchen”, gdzie na polecenia Wojciecha Modesta Amaro odpowiadają dosłowną kalką z języka angielskiego: „Tak, szef!” (od Yes, chef! ). A w swoich restauracjach zamiast czekadełka serwują z francuska amuse-bouche, a zamiast przystawek – z angielska startery.
– Posiłkujemy się formą językową, aby uchodzić za lepszych, niż jesteśmy – mówi językoznawca prof. Jan Miodek. – Kiedy zerkam do karty dań restauracji, a w nazwach potraw widzę manieryczność i przerost formy nad treścią, mam ochotę zawyć i poprosić o schabowego z kapustą. Podobny mechanizm obserwowałem w latach 70., kiedy trafiłem do RFN jako lektor języka polskiego. Wybijając się na dobrobyt, Niemcy przeżywali fascynację nadawaniem wymyślnych imion psom, podróżami zagranicznymi i jedzeniem. To normalne w przypadku społeczeństwa na dorobku.
Akompaniament oliwek
Dziś aż 94 proc. Polaków deklaruje, że gotuje w domu, w ciągu miesiąca ponad 9 mln internautów szuka przepisów w sieci. Od kilku lat wzrasta popularność programów o jedzeniu, przybywa gotujących celebrytów, a wcześniej niedostępne u nas produkty kuchni świata kuszą coraz bardziej przystępnymi cenami.