Imperium gadżetów
„Gwiezdne wojny”, czyli maszynka do robienia naprawdę dużych pieniędzy
Dawno, dawno temu w odległym Hollywood lat 70. ubiegłego wieku sequeli kinowych przebojów się nie kręciło. Bo nie zarabiały. Nikt też nie produkował koszulek czy zabawek z postaciami z popularnych filmów, ponieważ widzowie nie byli nimi zainteresowani. Co więcej, dopiero rodziła się idea blockbustera, czyli wysoko budżetowego, efektownego i rozrywkowego kina, którego jednym z ojców założycieli był Steven Spielberg, szturmujący listy najlepiej zarabiających filmów „Szczękami”, a potem potwierdzający swoją pozycję „Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia”, „E. T.” czy serią „Indiana Jones”.
W takich realiach młody filmowiec George Lucas starał się nakręcić swój film marzeń, który obecnie znamy jako „Gwiezdne wojny: Część IV – Nową nadzieję”. Trudno mu było przekonać do swojego pomysłu kogokolwiek, nawet własnych przyjaciół, na przykład Francisa Forda Coppolę czy obsadę i ekipę filmu, z których większość uważała te całe „Gwiezdne wojny” za totalną głupotę. 20th Century Fox wprawdzie pieniądze na film wyłożyło (choć mniej, niż Lucas chciał), ale nie dbało ani o prawa do ewentualnych kontynuacji, ani tym bardziej do związanych z obrazem gadżetów promocyjnych. Chris Taylor, autor książki „Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?” wprost pisze, że prawnicy z Hollywood tamtych czasów zapisy dotyczące tych rzeczy nazywali śmieciami. Nie dziwi więc, że gdy George’owi Lucasowi za scenariusz i reżyserię „Gwiezdnych wojen” zaproponowano podwyżkę ze 150 tys. dol. do 500 tys. dol., a on wybrał w zamian prawa do sequeli i związanego z filmem merchandisingu (czyli wpływów nie z kin, tylko z innych produktów), Fox przyklasnął temu pomysłowi, sądząc, że ubił świetny interes.