Jawne demonstracje modowe zdarzały się rzadko, nadwrażliwa władza potrafiła bowiem nawet za drobiazg mocno zaleźć za skórę. Dlatego do kategorii czynu wręcz heroicznego urastało noszenie w stanie wojennym koszulek z napisem „EA” (Element Antysocjalistyczny) oraz wpinanie w klapy marynarek i płaszczy oporników, za które – trafiwszy na spostrzegawczego milicjanta – można już było spędzić 48 godzin w areszcie.
W kwestii ubrania posługiwano się więc, jak w kabarecie owych czasów, aluzją, symbolem, konwencją zrozumiałą dla wtajemniczonych. Projektantka Barbara Hoff nazywała to modą na konspirę. „Jeśli ktoś miał okulary, brodę, powyciągany sweter, amerykańską wojskową kurtkę i brezentową torbę, to było wiadomo, że niesie jakieś papiery” – wspominał Andrzej Stasiuk w książce „Jak zostałem pisarzem”. Niektórzy tak się do tego wizerunku przyzwyczaili, że nie rozstali się z nim także wówczas, gdy zamienili się z władzą miejscami. Najsłynniejszy był przypadek Janusza Pałubickiego, koordynatora służb specjalnych w rządzie Jerzego Buzka, który nawet nominację ministerialną odbierał od prezydenta w stroju „konspiracyjnym”.
Co ciekawe, militarne akcenty o kontestacyjnym wydźwięku stanowią klamrę spajającą całą modę niezgody w PRL. Warto pamiętać, że nie tylko kończyły tę epokę, ale też ją zaczynały. U zarania, po 1945 r., triumfy święciły bowiem kurtki wojskowe w kolorze khaki, które trafiały do kraju w paczkach pomocowych UNRRA. Ich uzupełnieniem były zielonkawe swetry i torby brezentowe z wojskowymi znakami, drukowanymi lub naszywanymi. No i oczywiście obiekt westchnień wszystkich mężczyzn między 20.