U progu rodzimej transformacji szczytem luksusu był obiad w restauracji hotelu Bristol u Kurta Schellera, a za swojski odpowiednik zachodnich trendów robiła zapiekanka z bułki wrocławskiej, sera i pieczarek, polana keczupem. Kilometry szkolnych wycieczek ustawiały się do pierwszego polskiego McDonalda na rogu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, a spragnieni kuchni azjatyckiej rodacy odwiedzali budki z „chińszczyzną” na Stadionie Dziesięciolecia. Mrożone krewetki dostępne w osiedlowym dyskoncie, restauracje z wegańską kiełbasą czy teorie o śmiercionośnych właściwościach glutenu w białym pieczywie brzmiałyby zapewne wówczas jak fantazmaty. Podobnie jak przyznanie którejś z polskich restauracji gwiazdki Michelin – najstarszego i wciąż najbardziej prestiżowego kulinarnego wyróżnienia na świecie.
Dziś obok jadłodajni kierowanych przez indolentnych dorobkiewiczów, których postrachem jest Magda Gessler i jej program „Kuchenne rewolucje”, powstają restauracje z autorskimi menu kucharzy mających za sobą lata terminowania w nagradzanych europejskich lokalach. – Otwarcie w Polsce restauracji to piekielnie kosztowny biznes, ale chętnych nie brakuje. A szefów kuchni mamy coraz lepszych. Wielu z nich wróciło z pracy w Londynie czy Paryżu i teraz w kraju budują swoją pozycję – mówi Grzegorz Łapanowski, juror „Top Chefa”, autor książek kulinarnych i wykładowca na studiach podyplomowych Food Studies Uniwersytetu SWPS. – Był taki czas, że zachłysnęliśmy się wręcz kuchniami świata, wiele produktów było dla nas nowych i wzbudzały ciekawość. Natomiast od niedawna przeżywamy renesans polskiej kuchni, co ma też swoje odzwierciedlenie na talerzach dobrych restauracji.
Efekt tych zmian jest taki, że w tym roku druga rodzima restauracja została odznaczona wspomnianą gwiazdką.