Wczesną wiosną w Lęborku pijany mężczyzna kopnął i uszkodził przejeżdżającego obok Segwaya – elektryczny pojazd, którym w zamyśle mieli poruszać się piesi po chodniku. Zamroczony alkoholem wyrządził szkodę oszacowaną na około 2 tys. zł, a sprawą zajęła się policja. Motywacja napastnika była pewnie dużo prostsza niż sprowokowanie konfliktu człowieka z maszyną, choć właściwie w takim wypadku mieszkaniec Lęborka mógłby mieć nad automatem przewagę. W klasztorze Szaolin uczą w końcu tysiącletniej techniki kung-fu „pijany mistrz” – Zui Quan, stawiającej na tylko pozorną ospałość, a w istocie zwinność, płynność i nieprzewidywalność ruchów.
Segwaye i bez pijanych mistrzów rzadko trafiają na polskie chodniki, podobnie jak inne jednoosobowe pojazdy elektryczne. Przeszkody nie są raczej techniczne, ale społeczne: wysoka cena za dobrej jakości sprzęt, nieunormowana sytuacja prawna takich maszyn w przestrzeni publicznej oraz przyzwyczajenie ludzi do poruszania się po mieście na własnych nogach.
Deskolotki
Dean Kamen, twórca Segwaya, już na początku XXI w. chciał przekonać ludzi, żeby zrezygnowali z chodzenia i jeżdżenia samochodem i zaczęli się przemieszczać na futurystycznym skuterze. Dzisiaj, zgodnie z jego wyobrażeniem, wszyscy mielibyśmy już jeździć na segwayach, stawać na parkingu na platformie zawieszonej między dwoma kołami i jechać, łapiąc za opatentowaną rączkę. Mobilna rewolucja się nie udała, bo Kamen na początku nie wziął choćby pod uwagę, że część państw, w których sprzedawał swój skuter przyszłości, uzna, że wymaga on tablicy rejestracyjnej, a część w ogóle zakaże jazdy po ulicach. Pierwsi użytkownicy w Ameryce czuli się za to skrępowani, bo piesi idący chodnikiem widzieli w nich obywateli leniwych.
Ludzie od dawna próbowali montować silniki do hulajnóg, rolek, deskorolek.