Marcin Piątek
16 sierpnia 2016
Polska szkoła dopingu
Sztanga upadła
Doping w ciężarach był, jest i będzie. Coraz mniej prawdopodobne olimpijskie medale nie są warte coraz bardziej prawdopodobnego dopingowego wstydu.
Blask złota wioślarek Natalii Madaj i Magdaleny Fularczyk-Kozłowskiej przykrył wstyd związany z wpadkami trzech sztangistów: Adriana i Tomasza Zielińskich oraz Krzysztofa Szramiaka. Ale tylko na chwilę i tylko na polskim podwórku. Nie miejmy złudzeń – czasy są takie, że wiadomości o oblanych kontrolach rezonują dużo mocniej niż sukcesy medalowe, zwłaszcza w bardziej niszowych sportach. Czas i miejsce wpadek, a także kaliber ostatniego z „trafionych” – czyli Adriana Zielińskiego, mistrza świata i mistrza olimpijskiego z Londynu – sprawiły, że polska sztanga nagle stanęła w jednym rzędzie z rosyjską i bułgarską, z powodu notorycznych dopingowych grzechów już wcześniej z igrzysk wykluczonych.
Blask złota wioślarek Natalii Madaj i Magdaleny Fularczyk-Kozłowskiej przykrył wstyd związany z wpadkami trzech sztangistów: Adriana i Tomasza Zielińskich oraz Krzysztofa Szramiaka. Ale tylko na chwilę i tylko na polskim podwórku. Nie miejmy złudzeń – czasy są takie, że wiadomości o oblanych kontrolach rezonują dużo mocniej niż sukcesy medalowe, zwłaszcza w bardziej niszowych sportach. Czas i miejsce wpadek, a także kaliber ostatniego z „trafionych” – czyli Adriana Zielińskiego, mistrza świata i mistrza olimpijskiego z Londynu – sprawiły, że polska sztanga nagle stanęła w jednym rzędzie z rosyjską i bułgarską, z powodu notorycznych dopingowych grzechów już wcześniej z igrzysk wykluczonych. Po szkodzie można powiedzieć: lepiej, żeby i nas w Rio nie było. Ale chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak źle. Bierze tylko idiota? Nie wiadomo zresztą, co bardziej wstydliwe: sama wpadka czy reakcje na nią. W pierwszym odruchu Tomasz Zieliński stwierdził, że nie należy wierzyć wynikom badań uzyskanych w brazylijskim laboratorium, bo jest ono mało wiarygodne (do ostatnich dni walczyło o odzyskanie olimpijskiej akredytacji, żeby nie powtórzyła się sytuacja z piłkarskich mistrzostw świata sprzed dwóch lat, gdy próbki latały do Szwajcarii). Zapewniał również, że kilkukrotnie przed wyjazdem przechodził kontrole w Polsce i z każdej wyszedł czysty. – Zgadza się tylko to, że kontrole miały miejsce. Ale nie wiem, na jakiej podstawie zawodnik stwierdził, że wynik był negatywny. Przed wyjazdem do Rio nie mógł go znać, bo po prostu jeszcze go nie było – podsumowuje Michał Rynkowski, dyrektor Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie. Szramiak, który miał w Rio status rezerwowego, skupił się przede wszystkim na obronie skrzywdzonego kolegi Tomasza, ale przy okazji dał wyraz buzującym wewnątrz emocjom na swoim profilu społecznościowym. W reakcji na słowa byłego ministra sportu i znakomitego wioślarza Adama Korola (który stwierdził, że Zieliński nie ma prawa nosić koszulki z orłem na piersi) Szramiak napisał, że czas rozprawić się z panoszącym się w Polsce „ścierwem politycznym”, najlepiej za pomocą gilotyny albo sznura. Do siania zamętu dołożył się trener Jerzy Śliwiński, nadzorujący przygotowania braci Zielińskich, a także Arsena Kasabijewa, Osetyjczyka z polskim paszportem, od maja będącego na przymusowym dwuletnim urlopie za stosowanie hormonu wzrostu oraz hitu ostatnich miesięcy z Rosji – meldonium. Śliwiński z miną znawcy tematu wmawiał, że musiało dojść do pomyłki, bo nandrolon, utrzymujący się w organizmie nawet 18 miesięcy po zaaplikowaniu, musiałby wziąć tylko idiota, a obaj Zielińscy idiotami przecież nie są. Bracia powtarzali po nim ten sam refren jak echo. Michał Rynkowski: – Te argumenty są niepoważne. Tego rodzaju sterydy były stosowane już w latach 70., ale nie odstawiono ich na bok, ponieważ wciąż są skuteczne. Zmienił się tylko sposób dawkowania – dziś przyjmuje się małe ilości, ale częściej. Właśnie po to, by prędzej pozbywać się śladów ich obecności. Taki ślad zostaje w organizmie co najwyżej kilkadziesiąt dni. Próbka w kolejce Tej kompromitacji z pewnością można było uniknąć. Zanim Tomasz Zieliński wpadł na kontroli w Rio, jego próbki czekały na badanie w Polsce. Ale utknęły w kolejce, bo laboratorium w Instytucie Sportu nie nadążało z realizacją zamówień. Spływających również z zagranicy, bo niektóre siostrzane placówki, z powodu odebrania akredytacji, zawiesiły działalność akurat w najbardziej gorącym przedolimpijskim okresie. Instytut Sportu nie narzeka na nadmiar środków, a tego rodzaju zlecenia to wpisana w zasady jego funkcjonowania działalność komercyjna. Na domiar złego w kulminacyjnym punkcie popsuł się aparat wart dwa miliony dolarów. Próbkę młodszego z braci Zielińskich zbadano dopiero, gdy znane już były wyniki z Rio. Wiszące w powietrzu kłopoty przeczuwał prezes Polskiego Związku Podnoszenia Cieżarów Szymon Kołecki. Na czerwcowym posiedzeniu zarządu wnosił o wykluczenie z reprezentacji narodowej Szramiaka i młodego Zielińskiego za notoryczną niesubordynację treningową, przygotowania na własną rękę bez wiedzy i zgody trenerów, a przede wszystkim lekarzy reprezentacji. Większość członków zarządu zagłosowała jednak wbrew stanowisku prezesa. Zwyciężyła środowiskowa lojalność oraz konformizm, bo głos wbrew kolegom mógł kiedyś wrócić. Jerzy Nowak, wiceprezes związku: – Byłem za wykluczeniem, ale jako lokalny działacz doskonale rozumiem tych, którzy głosowali w obronie zawodników. Skreślenie z kadry to dla klubów czarny scenariusz. Bo za punktowanymi miejscami na międzynarodowych zawodach idzie finansowanie. A dla wielu klubów to być albo nie być. Te kłopoty wisiały w powietrzu również dlatego, że pod dywan skutecznie zamieciono sprawę tajemniczych przygotowań w Osetii Południowej mistrza Adriana Zielińskiego (POLITYKA 48/14). Przed poprzednimi igrzyskami olimpijskimi, na których zdobył złoto w kategorii 85 kg, Adrian rzekomo wybrał się pod Kaukaz wraz z bratem, trenerem Śliwińskim oraz Kasabijewem, który pochodzi z tamtych stron i odgrywał kluczowe znaczenie dla uzasadnienia eskapady. Potem też podobno tam wracali, a kontrolerzy dopingowi, którzy postanowili pójść ich śladem, nie zastali nikogo pod wskazanym adresem, co dla Adriana skończyło się ostrzeżeniem (dopiero trzy uniki oznaczają dyskwalifikację). – Nie mieli żadnych dowodów pobytu, przede wszystkim stempli w paszportach ani rachunków za pobyt. Na odczepnego przedstawili wspólne zdjęcie na tle jakiejś cerkwi, tylko że pora roku się nie zgadzała – wspomina Jacek Korczak-Mleczko, były rzecznik prasowy związku, człowiek siedzący w polskich ciężarach od kilkudziesięciu lat. – Jedynym, który domagał się wyjaśnień, był poprzedni prezes związku Zygmunt Wasiela. Kołecki całą kampanię wyborczą w 2013 r. oparł na waleniu w Wasielę, że rzuca Adrianowi kłody pod nogi i insynuuje, że wcale nie byli w Osetii, tylko schowali się przed światem, bo chciał uniknąć kontroli. Zawiązał wokół siebie koalicję zawodników oraz trenerów, stworzył klimat odbicia PZPC od działaczy dla sportowców. I wygrał. No to teraz mamy efekty rządów zawodników. Gdy Kołecki został prezesem, pytania o Osetię wyparowały. O sprawie zapomniało też Ministerstwo Sportu, rokrocznie przeznaczające na przygotowania sztangistów milionowe kwoty i upatrujące w Adrianie Zielińskim nadziei na medal, ku chwale ojczyzny. Również Polski Komitet Olimpijski, zatwierdzający skład olimpijskiej reprezentacji, nie zgłaszał jakichkolwiek zastrzeżeń. Po raz kolejny zachowując się jak biuro podróży. Idą w zaparte W polskiej sztandze co rusz wybucha mina. Oprócz Adriana Zielińskiego z cokołu z hukiem zleciał jakiś czas temu inny
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.