Mariusz Herma: – Z pańskiej pracowni wysłano w 1969 r. coś na wzór pierwszego e-maila. Czy w kontekście ówczesnych oczekiwań współczesny internet czymś pana rozczarowuje?
Leonard Kleinrock: – Aby porozumieć się z siecią, wciąż muszę się posiłkować klawiaturą, myszką, ekranem. A to bardziej przeszkadza, niż pomaga w tym, o co nam od początku chodziło: aby człowiek mógł porozumieć się z człowiekiem. Rozmawiamy teraz ze sobą przez Skype. Ale najpierw musieliśmy wymienić się naszymi loginami w tym programie, wysłać sobie zaproszenie do znajomości, zaakceptować to zaproszenie. I dopiero do siebie zadzwonić. A powinienem po prostu powiedzieć: Chcę rozmawiać z Mariuszem.
Wizja rodem z science fiction w rodzaju filmu „Ona”.
Na kilka miesięcy przed wysłaniem tamtej pierwszej wiadomości przygotowałem informację prasową, w której opisywałem moją wizję internetu. Miał być zawsze dostępny. Miał być osiągalny za pomocą dowolnego urządzenia podłączonego do sieci. I miał być niewidzialny. Osiągnęliśmy wszystko z wyjątkiem tego ostatniego elementu. Dlatego większość ludzi uważa, że cyberprzestrzeń skrywa się za ekranem komputera czy smartfonu.
Chociaż w tej chwili obserwujemy, jak internet wychodzi poza ekran i sięga do naszego fizycznego świata.
To tzw. internet rzeczy. Czyli technologie wbudowane w otaczające nas ściany, meble, samochody, drogi. I rzeczywiście wszystko zmierza do tego, byś zastał internet wszędzie, gdziekolwiek znajdziesz się w świecie fizycznym. Byś mógł połączyć się z nim poprzez otoczenie, jakiekolwiek ono będzie. Np. gdy wejdę do jakiegoś pomieszczenia, ono mnie rozpozna.