Mleko rozlało się tuż po tym, jak UEFA ogłosiła, że mecz Legii z Realem Madryt odbędzie się przy pustych trybunach. Tej decyzji się spodziewano, bo w inaugurującym przygodę Legii z Ligą Mistrzów spotkaniu z Borussią Dortmund zamaskowani chuligani z Żylety próbowali wedrzeć się do sektorów zajmowanych przez kibiców gości. Inaczej niż przy poprzednich kryzysach, które według oficjalnej narracji płynącej z klubu cementowały wspólników, tym razem Dariusz Mioduski (mający 60 proc. udziałów w klubie) powiedział, że winnych zaistniałej sytuacji należy szukać we własnych szeregach. Odczytano to jako wotum nieufności wobec zarządu, z prezesem klubu Bogusławem Leśnodorskim na czele.
Kolejne dni upłynęły pod znakiem medialnej przepychanki. Obie strony – po jednej Mioduski, a po drugiej duet mniejszościowych (mają po 20 proc.) udziałowców: Leśnodorski-Maciej Wandzel – oskarżały się o pranie gabinetowych brudów na łamach mediów, deklarując jednocześnie, że to nie jest najlepsza metoda rozwiązania sporu. Leśnodorski narzekał, że Mioduski nie inwestuje w klub, nie przedstawia konkretnych rozwiązań zdiagnozowanych przez siebie problemów, a jego działalność na forum międzynarodowym (jest członkiem zarządu European Club Association, gdzie zasiada razem z przedstawicielami np. Realu, Barcelony czy Bayernu) na co dzień jest w klubie nieodczuwalna.
Mioduski odparł w oficjalnym oświadczeniu, że sugerował wspólnikom dofinansowanie Legii (na co się nie zgodzili), propozycje zmian spakowane w zgrabny dokument wręczył Leśnodorskiemu półtora roku temu na urodziny (prezent nie spotkał się z uznaniem), a jego osobiste wysiłki doprowadziły do znalezienia chętnych na zainwestowanie w klubową akademię 25 mln zł.
Na razie niewielką przewagę pozycyjną zyskał duet mniejszościowych akcjonariuszy.