Bryan Fogel siedzi przy stole ze znajomym lekarzem i minę ma nietęgą. Syntetyczny testosteron jest gęsty i lepki. Żeby go wyssać z buteleczki, a potem wstrzyknąć, trzeba grubej igły. Bryan zsuwa spodnie, napina mięśnie uda, a kolega lekarz instruuje go, jak samodzielnie aplikować zastrzyki. Trochę tego będzie: erytropoetyna, gonadotropina, testosteron, hormon wzrostu, witaminowe koktajle. Wkrótce w szprycowaniu się na zawołanie Bryan zostaje specjalistą. Terapia trwa ponad pół roku. Uda i pośladki ma fioletowe od siniaków po zastrzykach.
Łowcy dopingu
Pasją Bryana jest kolarstwo, a inspiracją dla scenariusza był upadek Lance’a Armstronga. Najbardziej niesamowite w całej historii wydało się Fogelowi to, że Armstrong, swego czasu najczęściej kontrolowany sportowiec na świecie, z każdego testu wychodził czysty. Bryan nie jest precyzyjny – w rzeczywistości jedna z kontroli dała wynik pozytywny, ale Armstrongowi z pomocą usłużnych działaczy kolarskich udało się zamieść sprawę pod dywan. Tak czy siak poczucie, że nielegalne wspomaganie uchodzi w zawodowym sporcie na sucho, wisi w powietrzu. Fogel zamierzał więc na własnym przykładzie udowodnić, że system antydopingowy jest dziurawy jak durszlak. Nafaszerować się po uszy zabronionymi środkami, wystartować w kolarskim wyścigu dla amatorów i przejść kontrolę bez zastrzeżeń.
Potrzebuje kogoś, kto zrobi mu precyzyjną dopingową rozpiskę: co, kiedy, w jakiej dawce. Niezbędne jest również znalezienie certyfikowanego laboratorium antydopingowego, gdzie na bieżąco może kontrolować stężenie zabronionych środków w moczu. To niełatwe – na całym świecie jest ich trzydzieści parę. Początkowo jego przewodnikiem po śliskiej dopingowej ścieżce miał być Don Catlin, założyciel laboratorium w Los Angeles, odkrywca przełomowych metod wykrywania zabronionych środków, dziś już emeryt.