Posłaniec Robert
Robert Lewandowski uderzył w stół Bayernu, co raczej nie jest jego powołaniem
Robert Lewandowski nie udziela wywiadów. Sporadycznie obdarza swoim cennym czasem zaprzyjaźnionych dziennikarzy, bywa dostępny podczas konferencji prasowych kadry, z czego drukuje się następnie rozmowy, mające sprawiać wrażenie ekskluzywnych zwierzeń, których jednak największą zaletą, z punktu widzenia drukujących, jest to, że się w ogóle odbyły, czym można zanęcić na pierwszej stronie, tudzież na żółtym pasku.
Swego czasu regularnie ponawiałem prośbę o rozmowę z Lewandowskim, czy to podczas któregoś ze zgrupowania kadry, czy też może w Monachium – w końcu to rzut beretem. Odpowiedź ze strony pracowników agencji CK Management, prowadzonej przez Cezarego Kucharskiego, przez jakieś dwa lata z okładem zawsze była identyczna: Przepraszamy, Robert jest teraz bardzo zajęty – okraszona głębokim westchnieniem mającym jednocześnie wyrażać współczucie z powodu konieczności odmowy, jak również podkreślać ciężką dolę Roberta. Jeden jedyny raz, gdy dostąpiłem zaszczytu audiencji, miał miejsce prawie dwa lata temu. Wraz z grupą kilku innych dziennikarzy, którzy, jak podkreślono w zaproszeniu, wykazali się postawą fair play w relacjonowaniu piłkarskich dokonań RL9, spędziłem dobę w Monachium. Mecz Ligi Mistrzów, wizyta w ośrodku treningowym Bayernu, rozmowa z dyrektorem Karlem Heinzem-Rummenigge, następnie sama audiencja. Mieliśmy do dyspozycji 45 minut, wystarczyło, by każdy zadał po jednym–dwa pytania. Było miło.
Dla Lewandowskiego milczenie jest złotem
A więc co do zasady dla Lewandowskiego milczenie jest złotem. Aż tu nagle bomba! Nie dość, że przemówił, to od razu walnął w stół. Ponarzekał w „Spieglu” na bayernową funkcjonalność, w tym przede wszystkim na nieporadność swojego pracodawcy na dzisiejszym rynku transferowym, spowodowaną, jak można było wyczytać między wierszami, zwykłym skąpstwem.